Wypiję za teatr
Wywiad z Krystyną Jandą
Wyobraża sobie pani życie bez tajemnic?
Skądże! Tajemnica jest fascynująca. To motor działań. Życie bez niewiadomych, choćby najtrudniejszych, byłoby płaskie. Myślę nawet, że nie mogłoby funkcjonować. Podobnie jak sztuka. Życie, teatr, kino są konstrukcjami, a w konstrukcji tajemnice są niezbędne.
Wszystko, co widzimy na scenie czy ekranie, jest odsłanianiem mniejszych i większych sekretów?
W serialu „Bez tajemnic", którego drugi już sezon nadawany jest w HBO, pojawia się jeszcze jedna prawidłowość, związana z terapią – pacjenci bardzo wiele rzeczy ukrywają albo uświadamiają sobie, że to, czego nie mówią, albo to, czego sami nie odkryli, jest ziarnem, pestką wszystkich ich problemów.
Freud mógłby nam wyjaśnić, dlaczego w tej rozmowie pojawiła się „Pestka"?
Taki tytuł nosił mój reżyserski debiut filmowy, adaptacja popularnej w latach 60. książki Anki Kowalskiej. Było to... 17 lat temu. Ale pytanie, co jest „pestką" w życiu każdego z bohaterów, pozostało mi jako metafora.
Niełatwa miłość dojrzała i jeszcze trudniejsza młodych ludzi, którzy nie odnajdują się w sformalizowanym związku – to pokazywał film. Co dzieje się w serialu?
W drugiej transzy więcej jest dramatów „ekstremalnych", to są wszystko sytuacje ostateczne, związane z zamykaniem różnych spraw, przechodzeniem do kolejnego etapu. W jednym przypadku młoda bohaterka musi oswoić problem nieuleczalnej choroby. W każdym z przypadków to jest sprawa życia i śmierci właściwie.
Kilka lat temu wpisała pani w film „Tatarak" Andrzeja Wajdy traumę po śmierci męża. Czy przy produkcji HBO wróciły tamte doświadczenia?
Z tym serialem prywatne przeżycia niewiele mają wspólnego. Gram supervisorkę, o której nie wiadomo nic. Nawet jeżeli ma jakieś tajemne sprawy, problemy, sekrety, to pozostają nieujawnione. Rolą mojej postaci jest być katalizatorem wydobywania tajemnic innych bohaterów, pomóc w uporaniu się, także z osobistymi problemami, głównemu bohaterowi, granemu przez Jerzego Radziwiłowicza.
Leżanka psychoterapeuty nadal kojarzy się z amerykańskim stylem życia. W Polsce do pewnego czasu wystarczała rozmowa z bliskimi albo refleksja w kościele.
Szukanie porady u specjalisty, osoby niezwiązanej z nami emocjonalnie, to znak czasów. Ja też korzystałam z pomocy psychoterapeuty. Byłam wtedy w żałobie. Nie był to mój pomysł, tylko inicjatywa przyjaciół. Przekonali mnie do tych rozmów, zapowiadając, że głównym celem spotkań jest to, by nie obniżyć sobie jakości emocjonalnej życia. Wiele osób po kontaktach z terminalnymi sytuacjami przeżywa stały spadek poziomu życia, nastroju, aktywności. Ludzie przestają walczyć, nastawiają się na przetrwanie.
Żałobę trzeba do końca przeżyć. Ale czy film, spektakl, a nawet serial mogą w tym pomóc?
Nie uważam, że sztuka powinna być terapią, ona funkcjonuje w innym celu – pozwala rozwijać się duchowo, dyskutować na wyższym niż codzienny poziomie i szukać sensu życia oraz rozumieć świat w różnych jego wymiarach. Sztuka budzi niepokoje, stawia pytania, diagnozy, ale nie leczy. Natomiast wielokrotnie w moim długim, już 40-letnim zawodowym życiu zdarzało mi się, że jeden wieczór teatralny zmieniał bardzo wiele. Podobnie zdarzało się z książką, obrazem, utworem muzycznym. Ludzie piszą do mnie listy, w których przyznają, że pod wpływem spektaklu coś postanowili czy diametralnie się zmienili. Do kogoś wrócili, coś porzucili albo gdzieś wyjechali, zaczynając wszystko od nowa. Cieszą mnie te głosy, bo świadczą, że to, co robimy, ma wpływ na ludzi. Generalnie uważam, że ludzie ostatnio „zgłupieli". Większość posługuje się gotowymi receptami i odpowiedziami na wszelkie pytania, a pytania nie są prawdziwe, istotnych pytań w sztuce się teraz nie stawia. Poza tym mam wrażenie, że ostatnio nie wiedzieć, nie czuć, nie znać, nie zastanawiać się to nie wstyd. Nie ma nawet fałszywego snobizmu, aby być człowiekiem elity intelektualnej. Wielu chce być elitą, jeśli chodzi o stan posiadania.