Rodzice byli dla mnie Polską
W czasie okupacji ocaliły nas spryt mojego ojca, dyscyplina i niezłomność mojej matki oraz galicyjska sąsiedzka solidarność
To truizm, że rodzice kształtują naszą osobowość. Wydaje mi się jednak, że mój przypadek jest wyjątkowy. Mam do moich rodziców stosunek wyjątkowy. Moja mama nie tylko mnie wychowała i ukształtowała, ale była i na zawsze pozostanie dla mnie niedoścignionym wzorem człowieka.
Moja matka Gitł, zwana Genią, urodziła się w 1904 r. w Borysławiu w Galicji. To bardzo ważne, że przyszła na świat i wychowała się akurat tam, bo przez całe życie przesiąknięta była galicyjską specyfiką. Ważną cząstkę tej specyfiki przekazała swoim dzieciom i jestem pewien, że mimo upływu tak wielu lat wciąż głęboko w sercu jestem Galicjaninem. Co to oznacza?
Wielokulturowa Galicja
Dla zwykłych mieszkańców Galicji z początku XX w. koncepcja państwa, w którym żyje tylko jeden naród, była zupełnie abstrakcyjna. Na ulicach miast i miasteczek regionu kwitło życie wielokulturowe i wielojęzyczne, a zarówno codzienna, pokojowa koegzystencja, jak i wybuchające od czasu do czasu utarczki między Polakami, Żydami, Ukraińcami i innymi narodowościami zamieszkującymi Galicję były stanem naturalnym i nikt nie wyobrażał sobie, że może być inaczej. Galicja wykształciła swoją własną tradycję, której ważnymi elementami były rozbudzone życie społeczne, tolerancja i solidarność. Właśnie w takim środowisku i klimacie społecznym urodziła się i wychowała moja matka. Jej losy dają wyobrażenie o życiu w tej części ówczesnego imperium Habsburgów: była Żydówką, która skończyła polską szkołę, wyszła za mąż za Żyda, absolwenta szkoły handlu i administracji w Drohobyczu, gdzie z kolei wykładano po niemiecku. Rodzice rozmawiali ze sobą w trzech językach: po polsku, niemiecku i w jidysz, a do mojego brata regularnie przychodził rabin udzielać mu lekcji hebrajskiego. Rodzice mieli również specyficzny, typowo galicyjski stosunek do władzy. Pamiętam z dzieciństwa, że w latach 30. w saloniku naszego drewnianego domku zawsze wisiały dwa portrety, obydwa tej samej wielkości: cesarza Franciszka Józefa i marszałka Józefa Piłsudskiego. Jako małe dziecko starałem się zmierzyć, który z nich ma dłuższe wąsy.
Matka nie mówiła dużo. Była centralną postacią naszej rodziny, a cały jej autorytet wynikał ze zdecydowanych działań i pewności siebie. Nigdy nie rozpaczała, nigdy się nie załamywała. Potrafiła zachować zimną krew w sytuacjach, wydawałoby się, beznadziejnych. Jej charakter kształtował moją dziecięcą codzienność. Mieliśmy w Borysławiu sklep spożywczy i do wybuchu wojny nasze życie toczyło się wolnym, galicyjskim rytmem. Wszystko zmieniło się w 1939 r., ale choć sowiecka okupacja Borysławia była ciężka, to dla nas, Żydów, prawdziwy koszmar rozpoczął się w 1941 r., gdy miasto zajęli Niemcy. Przeżyliśmy trzy lata piekła i mogę śmiało powiedzieć, że gdyby nie siła, energia i niezachwiana wiara mojej mamy w to, że wszystko musi się dobrze skończyć, prawdopodobnie zginęlibyśmy wówczas podobnie jak miliony naszych rodaków.
Ocalił nas spryt mojego ojca, który bardzo sprawnie wyszukiwał kolejne kryjówki, oraz dyscyplina i niezłomność mojej matki. Na nic by się to jednak zdało, gdyby nie galicyjska specyfika, sąsiedzka solidarność i zwykła ludzka serdeczność bez względu na pochodzenie etniczne. Życie w zgodzie, które ułatwiało i wzbogacało naszą codzienność przed wojną, w czasie niemieckiej okupacji przesądziło o przetrwaniu.
Czas próby
Moi rodzice mieli zawsze fantastyczne stosunki z polskimi i ukraińskimi sąsiadami. Gdy nadszedł czas prawdziwej próby, ci ludzie okazali się bohaterami. Przed śmiercią ocalili nas sąsiedzi, przyjaciele: polskie rodziny Potężnych i Górali oraz pani Lasotowa, Ukrainka, która zamieszkała w naszym domu po wysiedleniu Żydów do getta. Wszyscy ryzykowali życie swoje i swoich rodzin, a mimo to nie zawahali się nam pomóc.
Szybko uciekliśmy z borysławskiego getta, a mój ojciec Meir Weiss znajdował kolejne kryjówki. Gdziekolwiek akurat się ukrywaliśmy, czy to w podwójnej ścianie naszego własnego domu, który zajęła pani Lasotowa, w stajni, stodole, czy w piwnicy dziecięcej ochronki, która była tak niska, że trzeba było siedzieć na czworakach, moja matka niestrudzenie troszczyła się o wszystkich. Niemal nic nie jadła. Każdy kawałek chleba oddawała dzieciom. W zimnie i wilgoci trzymała mnie cały czas blisko siebie. Miałem wtedy sześć czy siedem lat, ale do dziś czuję to matczyne ciepło chroniące mnie przed tak nieprzyjaznym wówczas i strasznym światem.