
Biczownicy Holocaustu
Polacy z Niemcami walczyli właściwie przy okazji, w przerwach między denuncjowaniem, rabowaniem i mordowaniem Żydów – przekonuje nas autor kolejnej książki o zbrodniach Polaków na Żydach podczas II wojny światowej
Ukazująca się właśnie książka lewicowego publicysty Stefana Zgliczyńskiego „Jak Polacy Niemcom Żydów mordować pomagali" to kolejny dowód, że manufaktura narodowej chłosty pracuje pełną parą. Ma ona dwa wzajemnie napędzające się nurty. Prosty i łatwo przyswajalny stereotyp „Polaka Żydożercy", cwaniaczka bez skrupułów lub prymitywnego chama, gotowego na każde bestialstwo, serwuje nam popkultura w postaci choćby takich filmów jak „W ciemności" Agnieszki Holland czy „Pokłosia" Władysława Pasikowskiego. Takie książki jak ta Zgliczyńskiego podlewają zaś to pseudonaukowym sosem, mającym przydać powagi tezie o genetycznym polskim antysemityzmie, który znalazł tragiczne ujście podczas II wojny światowej.
Zaprzeczanie temu, że podczas okupacji dochodziło do zbrodni i innych haniebnych zachowań Polaków wobec ich żydowskich sąsiadów, byłoby głupotą. Nie można jednak spokojnie przyjmować takiej krucjaty na rzecz narodowego samooczyszczenia, która bazuje na bezkrytycznym podejściu do relacji świadków, generalizowaniu, pomijaniu niepasujących do tezy okoliczności i lekceważeniu dotychczasowego dorobku zawodowych historyków. Trudno oprzeć się wrażeniu, że zaczyna to przypominać średniowieczny ruch flagelantów, czyli biczowników, publicznie okaleczających się w ramach pokuty za grzechy. Zaczęło się też od szlachetnych pobudek, lecz skończyło na zakazaniu takich praktyk w 1349 r. przez papieża Klemensa VI. Zauważono, że z czasem członkom sekt biczowników jakby coraz mniej chodziło o pokutę, a coraz bardziej o specyficzną, perwersyjną przyjemność czerpaną z krwawego umartwiania się.
Na lewo światło, na prawo mrok
Książkę Zgliczyńskiego otwierają dwa kluczowe cytaty. O Polakach. Ukrywający się podczas wojny w okolicach Radomska Symcha Hempel: „Polska jest chyba jedynym krajem na świecie, w którym całe niemal społeczeństwo wydawało Niemcom każdego ukrywającego się Żyda, ich współrodaka".
I Henryk Rubanek, który z aryjskim paszportem uciekał przed Niemcami w Małopolsce: „Boli mnie to, że przyjęli to (mordowanie Żydów – przyp. R.K.) z zadowoleniem, które trwało i trwa bez przerwy, od początku do chwili obecnej. Zadowolenie wynikające z najniższych uczuć i możliwości zagarnięcia majątku po Żydach (...)".
Po takim otwarciu trudno się dziwić, że dziesiątki kolejnych cytatów mają tylko potwierdzać postawioną tezę. Pomagają Niemcom w zbrodniach, często wyręczając ich, a nawet znacznie przewyższając okrucieństwem, Polacy wszelkich stanów. Prymitywni i chciwi chłopi. Policjanci. Powstańcy warszawscy i partyzanci AK. Księża natchnieni antysemickim nauczaniem Kościoła. Kolejarze i urzędnicy. Mówią o tym cytowani gęsto świadkowie zbrodni w relacjach, które istotnie przyprawić mogą o ciarki na plecach. Jak Menachem Finkelsztajn z podlaskiego Radziłowa, opowiadający o zagładzie żydowskiej społeczności miasteczka. Według niego po antysemickim kazaniu miejscowego proboszcza „dziki i krwiożerczy tłum przyjął to jako święte wezwanie do misji, którą historia na nich nałożyła – zlikwidować Żydów (...) ci, którzy przyszli, wybili straszliwym sposobem rurami i nożami wszystkich Żydów w ich miasteczku, nie oszczędzając nawet małych dzieci".
Jeśli nasi rodacy pojawiają się w warszawskim getcie, to nie po to, by pomóc cierpiącym, tylko by ubić na nich swój ciemny interes. Autor powołuje się przy tym na zeznania sądzonych kilka lat po wojnie esesmanów – Franza Konrada i Juergena Stroopa, znanego jako kata getta w stolicy. Ich zdaniem, co Zgliczyński ironicznie zestawia ze „skrupulatnymi wyliczeniami polskich historyków", polskie podziemie nie prowadziło żadnych akcji pomocy żydowskiej ludności Warszawy. Może poza bojownikami z komunistycznej PPR, co podkreśla z nieskrywaną satysfakcją. Na jego uznanie niespecjalnie zasługują m.in. Zofia Kossak-Szczucka, twórczyni „Żegoty", i jej współpracownik Władysław Bartoszewski.