
Biczownicy Holocaustu
Polacy z Niemcami walczyli właściwie przy okazji, w przerwach między denuncjowaniem, rabowaniem i mordowaniem Żydów – przekonuje nas autor kolejnej książki o zbrodniach Polaków na Żydach podczas II wojny światowej
Świadectwa lokalne, wnioski globalne
Nazbyt histeryczne i głupie reakcje niektórych prawicowych środowisk na tego rodzaju publikacje mogą wyrządzić tylko szkodę. Nikt przy zdrowych zmysłach nie powinien dziś kwestionować faktu, że w czasie wojny Polacy dopuszczali się haniebnych zbrodni na współobywatelach pochodzenia żydowskiego. Najlepiej byłoby opuścić kurtynę wstydu i milczenia na wypowiedzi ludzi pokroju Leszka Bubla, kolportowane kilka miesięcy temu w Sejmie „listy Żydów" czy chamskie, jawnie antysemickie wpisy na Twitterze pewnej prawicowej dziennikarki, która zrobiła sobie zdjęcie z menorą. Nic śmiesznego nie ma w przynoszących hańbę ich autorom napisach w rodzaju „byli łatwopalni" na pomniku w Jedwabnem, gdzie w męczarniach zginęło kilkuset mieszkańców miasteczka. Im więcej zdarza się podobnych wybryków, tym częściej na ekranach kin oglądać będziemy takie filmy jak „Pokłosie". Wystarczy spojrzeć w dyszące nienawiścią twarze wieśniaków u Pasikowskiego, by zrozumieć, co jest paliwem dla twórców takich dzieł. Z pewnością nie tylko cyniczna gra na zdobycie dofinansowania od państwa i nagród zachodnioeuropejskich festiwali filmowych.
Od kilkudziesięciu lat trwają wysiłki na rzecz wtłoczenia do mózgów zachodniej publiki „polskich obozów śmierci" (za pieniądze niemieckiego wywiadu) i cierpliwe malowany jest wizerunek polskiego antysemity, gorszego od swego niemieckiego odpowiednika. Historyk prof. Bogdan Musiał pisał po niemiecku doktorat na temat Holocaustu. To dziś jedna z prac uznanych przez środowiska żydowskie za klasyczne. Zdaniem Musiała już we wczesnych latach 50. Niemcy płacili organizacjom żydowskim za fałszowanie historii i wybielanie własnej roli w Holocauście. Fakty przeinaczano, posługując się świadkami zbrodni, którzy swoje relacje składali pod wpływem wciąż silnej traumy. Zdarzało się więc, że swoich nieżydowskich sąsiadów oskarżali o wszelkie możliwe zbrodnie. Również te, których tamci nigdy nie popełnili. Dr Samuel Gringauz, sam będący ofiarą Holocaustu, mówił o „hiperhistorycznym kompleksie" ocalonych. Twierdził, że uczestnictwo w wielkiej historii postrzegali poprzez doświadczenia osobiste i lokalne wydarzenia. Tak powstawały relacje, których pięć lat po wojnie Gringauz nie zawahał się nazwać „grafomańską przesadą", „stronniczymi atakami", „niesprawdzonymi plotkami". Niestety, to punkt widzenia, którego próżno szukać u Zgliczyńskiego. Podobnie jak ostrzeżenia amerykańskiego historyka Istvana Deaka, by bezkrytycznie nie dawać wiary każdej relacji ocalonego z Holocaustu. Książka „Jak Polacy..." hołduje zgoła innemu wezwaniu, traktując każde słowo ofiar całkowicie bezkrytycznie.
Plaga „przeoczeń"
Na liczne wątpliwości wskazują sami historycy, choćby przyglądając się pracy Grossa o zagładzie w Jedwabnem. Nie chodzi wcale o warsztat, którego brak niehistorykowi trudno w końcu wypominać. Ale autor „Sąsiadów" bez cienia wątpliwości zaufał zeznaniom składanym przed stalinowskim sądem w 1949 r. i podczas śledztwa prowadzonego przez UB. Na temat metod, jakimi posługiwali się ubecy, napisano całe tomy. Zgliczyński apeluje za Grossem o nową historiografię dotyczącą Holocaustu na ziemiach polskich. Czyżby jednak chodziło o bezkrytyczne traktowanie źródeł? Jak w przypadku relacji jedwabieńskich Żydów, Eliasza Grzędowskiego czy Całki Migdała, których Gross przedstawia jako świadków zbrodni, a których w tym czasie w Jedwabnem w ogóle nie było. Albo Czesława Laudańskiego, uznanego w książce za jednego z oprawców mordujących Żydów, który po wyjściu z więzienia był ledwo żywy i leżał chory w domu. Dopiero groźba procesu cywilnego ze strony najbliższych Laudańskiego zmusiła Grossa do odwołania oskarżeń. Całą sprawę uznał za „przeoczenie". Prof. Bogdan Musiał wskazuje, że podczas śledztwa UB dotyczącego zbrodni w Jedwabnem ludzie byli bici i zmuszani do zeznań. Zdarzało się, że ze strachu obciążali tych, którzy w pogromie nie brali udziału. To w żadnym razie nie usprawiedliwia zabójców. Ale warto o tym pamiętać. I o tym, że podana przez Grossa liczba 1600 ofiar była kilka razy mniejsza, a podczas ekshumacji prowadzonej przez IPN wśród szczątków pomordowanych znaleziono łuski z niemieckiej broni palnej.