
Biczownicy Holocaustu
Polacy z Niemcami walczyli właściwie przy okazji, w przerwach między denuncjowaniem, rabowaniem i mordowaniem Żydów – przekonuje nas autor kolejnej książki o zbrodniach Polaków na Żydach podczas II wojny światowej
Takie „przeoczenia" dziwnie często zdarzają się naszym biczownikom Holocaustu, czego przykładem może być film „W ciemności" Agnieszki Holland. W 1944 r. Polacy we Lwowie naprawdę walczyli o przetrwanie, a nie zastanawiali się w sklepie mięsnym, czy kupić boczek czy kiełbasę. 700 kalorii dziennie – taką normę żywieniową przewidzieli dla nich Niemcy. Połowę tego, co jest potrzebne do przeżycia. Jeśli więc Żydów skazano na zagładę, to Polaków – na balansowanie na granicy życia i śmierci. Najwyższa kara groziła za ukrywanie żydowskich sąsiadów, ale również za nielegalny ubój świni lub kupowanie jedzenia na czarnym rynku. Mamy spokojnie przyjąć tłumaczenie, że dobrze odżywieni, bogato ubrani i uśmiechnięci lwowiacy z filmu Holland w kontraście do wymizerowanych i brudnych Żydów to tylko artystyczna metafora? Czego? Obojętności, kolaboracji? Nominowane do Oscara
„W ciemności" to nie była tylko wizja twórcza. Film aspiruje do przekazania historycznej prawdy o czasach pogardy.
Nie chować głowy w piasek
To najgorsze, co moglibyśmy zrobić. Trzeba mierzyć się z problemem polskiego antysemityzmu i zbrodni popełnianych przez naszych rodaków w czasie wojny. Ale robić to bez histerii i tego, co prof. Krasnodębski nazywa dekonstrukcją myślenia w kategoriach narodu i rozwiązywaniem narodowej więzi. W dzisiejszej rzeczywistości polityczno-społecznej i tak pozostało nam jej niewiele. Polaków z pewnością nie połączy dodatkowa „wspólnota wstydu". Szansę daje za to choćby najbardziej bolesna, ale uczciwa rozmowa. Debata taka jak na przykład ta zorganizowana przez IPN i Uniwersytet Łódzki w październiku 2011 r. Jej efektem jest wydana właśnie książka „Zagłada Żydów na polskiej prowincji". Debata wielostronna, pokazująca różne punkty widzenia zaproszonych badaczy.
Debatując, nie powinniśmy zapominać, że w myśl prawa międzynarodowego to okupant, czyli hitlerowskie państwo niemieckie, odpowiada prawnie za wszystkie zbrodnie, których wówczas dokonywano. Że stworzono zbrodniczy system sprzyjający najniższym instynktom. I zdarzali się ludzie, którzy z tego w obrzydliwy sposób korzystali. Agresywna, krwiożercza mniejszość zawsze najbardziej rzuca się w oczy. Warto jednak przytoczyć cytowany w jednej z książek prof. Tomasza Szaroty raport gestapo, z którego wynika, że w Warszawie „haniebnie" (określenie niemieckie) wobec Żydów zachowywało się 5 proc. mieszkańców. Nieco więcej „bohatersko". Większość pozostawała obojętna. Zgliczyński w swojej książce tę bierność postrzega jako przyzwolenie na zbrodnie. To prawda, że trudno ją pochwalać. Ale pamiętajmy: chodziło o życie własne, życie najbliższych. Uratowanie jednego współobywatela narodowości żydowskiej narażało 10 osób. Narażało śmiertelnie, tak wskazują badania. historyczne Liczba ponad 6 tys. Polaków „sprawiedliwych wśród narodów świata" ma tutaj wymowę szczególną. Szkoda, że w wyliczeniu polskich zbrodni w ogóle się jej nie zauważa.
Nie ma też ani słowa o skomplikowanych relacjach polsko-żydowskich na Kresach. To prawda, że zdarzały się miasteczka, w których Polacy wznosili łuki triumfalne dla Niemców po 22 czerwca 1941 r. Pewnie w tych samych miejscach, gdzie dla Sowietów budowali je Żydzi po 17 września 1939 r. Donosiciele i pomocnicy zabójców zdarzali się po obu stronach. Czas był okrutny, pełen pogardy dla ludzkiego życia. Ku uciesze i przy wsparciu niemieckich czy sowieckich okupantów akcja budziła reakcję. Ale powtarzanie bzdur o polskim antysemityzmie „wyssanym z mlekiem matki" jest równie szkodliwe jak pojęcie „żydokomuny" stworzone przez antysemitów.
Stefan Zgliczyński uważa, że Jan Tomasz Gross wyjął „trupa z szafy" i otworzył drogę do polskiego katharsis. Sam jednak wydaje się zamykać ją słowami, którymi książkę kończy. Uważa, że liczącą ponad 3 mln społeczność polskich Żydów spotkało zapomnienie „podszyte bojaźnią przed ujawnieniem wypartych zbrodni i ulgą, z jaką większość Polaków przyjęła nieobecność mniejszości, stanowiącej jakoby konkurencję i zaporę przed rozwojem polskiego przemysłu, handlu i nauki. Jedyne, co pozostało dziś w Polsce po Żydach, to antysemityzm". Oczywiście, ten wyznawany przez „postendecką gangrenę" czy „politykierów", co autor podkreśla, używając niestety klasycznego języka nienawiści. Nawet więcej – języka, jakim posługiwali się naziści wobec Żydów czy staliniści wobec wrogów ludu. Przecież określenie „gangrena" żadnych wątpliwości nie pozostawia. Nie da się jej leczyć, potrzebna jest amputacja. Ciekawe tylko, co Zgliczyński proponuje odciąć. Dłonie, które zapisują słowa na klawiaturze, czy może od razu głowę, bo ośmiela się myśleć?