Śląskie młotki w gabinecie
Tomczykiewicz i Szumilas, czyli posłuszeństwo i bezbarwność
Kiedy oglądamy oficjalną internetową stronę wiceministra Tomczykiewicza, można odnieść wrażenie, że on ciągle jest w grze, na pierwszej linii. „Giełdowy debiut Węglokoksu możliwy w 2013 roku", „O ewentualnych scenariuszach dotyczących przyszłości spółek węglowych", „O obecnej sytuacji na rynku węgla" – to newsy z jego strony. Internetowa witryna Krystyny Szumilasowej wygląda o wiele bardziej pensjonarsko. A czegóż możemy się z niej dowiedzieć o aktywności pani minister? Oto przedsięwzięcia, w jakich brała ostatnio udział: „Spotkanie świąteczne w Wilczy", „Radosna szkoła w Pilchowicach", „Europejskie świętowanie z windą w tle". Zwłaszcza ta ostatnia informacja budzi zaciekawienie: czy chodziło o windę do kariery, mknącą z Knurowa do Warszawy?
Porzućmy jednak żarty. Poważniejsze pytanie brzmi: dlaczego Donald Tusk wybrał do resortu edukacji tak bezbarwną osobę. Zresztą nie tylko nijaką, ale też mało skuteczną. – Byłem kiedyś na spotkaniu samorządowców zajmujących się oświatą z panią minister – opowiada osoba ze sporym doświadczeniem we władzach jednego z dużych miast. – Przedstawiliśmy konkretne propozycje rozwiązań, jakich oczekiwałyby gminy. Co najważniejsze: były to sprawy, które można było wdrożyć bez angażowania dużych środków. Usłyszeliśmy zapewnienia, że resort nad tym pracuje, że przygotowuje, że na pewno będzie. Na zapewnieniach się skończyło, sprawy nie ruszyły z miejsca.
W polskiej oświacie inercja jest bogiem. Wydaje się, że politycy wychodzą z założenia, iż naprawiać nie ma sensu, lepiej zaakceptować stałe pogarszanie jakości w nadziei, że obywatele tego nie zauważą (ponoć jeżeli temperaturę wody będziemy systematycznie obniżać co kwadrans o jeden stopień, osoba zażywająca kąpieli może się nie zorientować, że jest coraz zimniej). Popsuto raz, a dobrze, szokowo – kiedy za premierostwa Jerzego Buzka zmieniono system edukacji, wprowadzając gimnazja. Młodzieży zabrano rok pierwszej „małej dorosłości" z wyboru, aby stłoczyć ją w zrejonizowanych gimnazjach. Potem psuto już tylko dalej, stopniowo, wszystko oczywiście pod szczytnymi hasłami modernizacji i wprowadzania europejskich standardów. I tak egzaminy maturalne sprowadzane zostały do testów, w których nie trzeba wykazywać się wiedzą i myśleniem, ale „wstrzelić się w klucz". Przeprowadzony kilka lat temu przez redakcję „Dziennika" eksperyment, w czasie którego „nową" maturę z języka polskiego zdawali profesor Marcin Król i pisarz Antoni Libera, powiedział wszystko o „europejskich standardach". Przypomnijmy, że obaj panowie uzyskali wyniki ledwo dostateczne.
Dewaluacja wykształcenia
Nie ma zatem wątpliwości: w Polsce następuje dewaluacja wykształcenia. W czasach II RP matura była rękojmią gruntownej wiedzy na poziomie średnim, ba – ceniono nawet tzw. małą maturę. W czasach PRL zdewaluowano egzamin dojrzałości, zdawał go niemal każdy uczeń technikum lub liceum zawodowego, choćby z ortografią był na bakier i nie odróżniał rubla od Rublowa. Po 1989 r. w podobny sposób stracił na wartości dyplom ukończenia szkoły wyższej – dziesiątki niepublicznych uczelni produkują zastępy magistrów od public relations, marketingu i zarządzania, którzy nie rozróżniają monety od Moneta. Dziś na gruncie nauk humanistycznych chyba dopiero doktorat daje gwarancję, że delikwent przeczytał na przykład „Mistrza i Małgorzatę".
W tej perspektywie solidarność budzić muszą protesty, jakie towarzyszyły próbom ograniczenia nauki historii jako samodzielnego przedmiotu w programie licealnym. Niestety, wydaje się, że w tym zakresie resort stosuje zasadę: z raz obranej drogi nie zejdziemy nigdy. Co rok w wannie z edukacyjną kąpielą będziemy obniżać temperaturę o stopień albo dwa. I tak aż do całkowitego zamrożenia mózgów (a i dusz przy okazji) młodego pokolenia. Mrożonkami łatwiej rządzić.