Śląskie młotki w gabinecie
Tomczykiewicz i Szumilas, czyli posłuszeństwo i bezbarwność
Oczywiście nikt nie twierdzi, że programów nie należy modyfikować czy przystosowywać do współczesnych warunków i technologii. Tyle że myślenie powinno iść w zupełnie innym kierunku. Rząd Tuska raz po raz odgrzewa propagandowo-medialne hasło „tablety zamiast zeszytów". Program jest równie realny jak wizja igrzysk olimpijskich w Zakopanem. Liczni spece zatrudnieni w MEN, zamiast myśleć nad nowymi „podstawami programowymi", powinni spróbować zmierzyć się z innymi zadaniami z zakresu metodyki. Chociażby – pozostańmy przy przedmiotach humanistycznych – w jaki sposób uczyć literatury, jej czytania oraz pisania w czasach nowych technologii, kiedy streszczenia lektur dostępne są w sieci, kiedy można tam znaleźć setki „gotowców", z których dziatwa jest zdolna bezmyślnie zestawiać wypracowania i referaty. No chyba że nadministrzy uznali już, że umiejętność czytania powinna zawężać się do lektury „Życia na gorąco" (dla tych z maturą i licencjatem) oraz „Gazety Wyborczej" (od magistra wzwyż).
Dwa paradoksy
III RP to kraj paradoksów i społecznej schizofrenii (mój ulubiony przykład: ponad 70 proc. społeczeństwa dopuszcza stosowanie kary śmierci wobec sprawców morderstw dokonanych ze szczególnym okrucieństwem i premedytacją; ci sami ludzie jednak konsekwentnie głosują na partie opowiadające się przeciw karze śmierci i za liberalizacją kodeksu karnego – od nieboszczki Unii Wolności i SLD po PO). Także w działce Krystyny Szumilas natkniemy się na dwa paradoksy. Pierwszy natury systemowej: większość środowiska nauczycielskiego od lat nastawiona jest krytycznie wobec kolejnych reform systemu oświatowego. Od ponurego aktu kreacji gimnazjów, po wszystkie nowe i jeszcze nowsze podstawy programowe. Na jakiej zasadzie działa zatem ministerstwo, skoro jego praca idzie wbrew doświadczeniom i odczuciom praktyków zawodu? Jako żywo przypomina to komunę: urządzimy wam nowy lepszy świat, nawet wbrew waszej woli. I znów poważniej: w ministerstwie powinni pracować choć w części ludzie z praktyką pedagogiczną. Jak to się w takim razie dzieje, że tak łatwo „wyskakują z butów swego środowiska"? I pytanie kolejne: dlaczego głos i opinie nauczycielstwa są lekceważone, dlaczego ministerstwo – konstruując programy i wprowadzając kolejne reformy – działa wbrew ludziom, którzy z narzędzi tych mają korzystać. Nawet kiepskie zmiany wprowadzane są zresztą nieudolnie – zazwyczaj nauczyciele do ostatniej chwili nie wiedzą, co ich spotka, jak mają przygotowywać młodzież do kolejnych znowelizowanych egzaminów. Ministerialna działalność na rzecz wielkiego lobby wydawniczo-podręcznikowego (i dochodów tej branży) to temat na osobny tekst.
Paradoks drugi ma charakter personalny. Duża część środowiska nauczycielskiego oraz rodziców uczniów ze wszystkich dotychczasowych ministrów oświaty najbardziej pozytywnie ocenia... Romana Giertycha (prof. Ryszard Legutko zapewne sprawował tę funkcję zbyt krótko). I dalszy ciąg paradoksu: wśród osób pozytywnie wspominających Giertycha przeważają tacy, którym do jego politycznych poglądów (przynajmniej z czasów, kiedy był wicepremierem w rządzie Jarosława Kaczyńskiego) jest jak najdalej. Dobrze oceniają Giertycha także ci, którzy – użyjmy stereotypu – mają głowy pełne „Gazety Wyborczej". Cenią, że miał jasno sprecyzowany program i działał, aby go wdrażać, że nie ugrzązł w inercji, jaka króluje w MEN. W czym zaś streszczał się program Giertycha? Wbrew pozorom nie w próbie usunięcia Gombrowicza z listy lektur (z czym zresztą pełna zgoda – lepiej chować młodzież na Sienkiewiczu niż „Ferdydurke"). Działania Romana Giertycha jako ministra sprowadzały się do jednej sprawy: powrotu do szkół elementarnych wymagań i kindersztuby zamiast programu wychowawczego opartego na haśle „róbta, co chceta". Spór o Gombrowicza to peryferie tej działalności.