Najnowsza interwencja Uważam Rze

Tu i teraz

Jak nie stracić auta

Ewa Ornacka

Każdego roku w Polsce ginie kilkanaście tysięcy samochodów, w całej Unii Europejskiej około 400 tys. Coraz trudniej zabezpieczyć auto przed złodziejami i rozpoznać składaka z kradzionych części

Od „pokrywki" do „kostki"

To właśnie od kradzieży samochodów zaczęła się historia polskiej mafii. Wspomniany „Nikoś", czyli Nikodem Skotarczak, i jego gang z Trójmiasta wywoływali popłoch w całej zmotoryzowanej Europie. Kontrabanda z audi, bmw i mercedesami z Niemiec, Belgii i Austrii przekraczała polskie granice wiele lat wcześniej niż spirytus i papierosy szmuglowane przez „Pruszków". Odbiorcami pierwszych limuzyn od „Nikosia" były ówczesne VIP-y z kręgów politycznych. Sukces Skotarczaka – byłego wykidajły z ekskluzywnych klubów nocnych na Wybrzeżu – polegał na nowatorskiej wówczas metodzie kradzieży „na pokrywkę" (dorabianie kluczyków do korka wlewu paliwa), a także na skorumpowaniu pracowników niemal wszystkich polsko-niemieckich przejść granicznych. „Nikosiowi" pomagali nie tylko celnicy. Urzędnicy państwowi załatwiali mu nowe tablice i dowody rejestracyjne, właściciele komisów i warsztatów samochodowych zapewniali dziuple, w których przechowywano kontrabandę, a kolejni ministrowie wyciszali zainteresowanie opinii publicznej i przekonywali, że mafii w Polsce nie ma. Kiedy „Nikoś" zaliczył pierwszą policyjną wpadkę – w 1989 r. niemieckie służby kryminalne przyłapały go na kradzieży luksusowego audi – wyszkoleni przez niego spece już zdążyli przenieść swój warsztat pracy do Polski, gdzie obrabiali z ekskluzywnych aut pierwszych nuworyszów.

Dziś samochody można uruchomić bez kluczyków, łamiąc większość fabrycznych zabezpieczeń za pomocą elektronicznych urządzeń zwanych w złodziejskim żargonie puszką lub kostką. Urządzenia te kosztują od kilkuset złotych do 15 tys. euro i są na wyposażeniu każdej zorganizowanej grupy. Takim sprzętem dysponował m.in. gang skazany niedawno przez sąd w niemieckim Bambergu za kradzież 50 limuzyn. Polacy bez trudu pokonywali nawet najbardziej skomplikowane zabezpieczenia antywłamaniowe. Dostali po kilka lat więzienia. „Przynosicie wstyd Polakom, szargacie dobre imię tych, którzy przyjeżdżają do Niemiec, by uczciwie pracować" – miał powiedzieć w mowie końcowej prokurator.

Brawurowo działającą grupę kradnącą limuzyny prosto z niemieckich i szwajcarskich salonów  udało się rozbić polskiej policji jesienią ubiegłego roku. W ciągu zaledwie czterech miesięcy złodzieje zrabowali mienie warte co najmniej 2 mln euro. Do cel trafiło 11 podejrzanych, ale samochodów nie odzyskano. Przestępcy rozmontowali je na części. Rozeszły się po paserach jak ciepłe bułeczki.

Lokalne samorządy w Niemczech do tego stopnia obawiają się polskich złodziei, że pod koniec roku zainwestowały 150 tys. euro w system kamer monitorujących drogi do naszych przejść granicznych. Zdjęcia samochodów wjeżdżających do Polski mają automatycznie trafiać do elektronicznej bazy danych skradzionych pojazdów. Jeśli pokrzywdzeni zgłoszą policji kradzież, porównanie numerów rejestracyjnych ze zdjęć z danymi w bazie ma zwiększyć szanse na odzyskanie auta – o ile złodzieje nie zmienią tablic.

Wątpliwa sława ciągnąca się za polskimi złodziejami dotarła nawet do Hiszpanii. W Walencji i Barcelonie przez kilka lat grasowała grupa kradnąca i auta, i dokumenty samochodowe, głównie seatów oraz volkswagenów. Dowody rejestracyjne dopasowywano do skradzionych w innych miejscach samochodów identycznej marki, rocznika i koloru, z już przebitymi numerami, a następnie przedkładano w wydziałach komunikacji wraz w umowami rzekomego zakupu auta od obywatela Hiszpanii. Blisko 40 nabywców w Polsce, nieświadomych przestępczego procederu, zapłaciło złodziejom średnio po 30 tys. zł za samochód. Podobną taktykę stosują zapewne inne grupy. – W Niemczech mówi się właśnie o pladze kradzieży dokumentów rejestracyjnych – twierdzi policjant ze specgrupy tropiącej gangi samochodowe.

Cena nie musi być okazyjna

Im więcej trefnych aut z zagranicy wjeżdża na terytorium Polski, tym większe ryzyko, że na rynku wtórnym trafimy na pojazd z przebitymi numerami, ewentualnie na składaka z kradzionych części. – Kradzione auto nie zawsze ma okazyjną cenę. Handlarze współpracujący ze złodziejami, którzy nie chcą wzbudzać podejrzeń,  ustalają cenę adekwatną dla konkretnego rocznika i modelu – ostrzega właściciel autokomisu przy zachodniej granicy. Chodzi im także o to, by wśród innych aut używanych schować fanty z kradzieży. Takie pojazdy mają spreparowaną historię serwisową z pieczątkami warsztatów samochodowych. Wszystko wygląda wiarygodnie, dlatego podczas jazdy próbnej najlepiej udać się nie tylko do renomowanej stacji diagnostycznej, aby sprawdzić stan techniczny upatrzonego auta, ale także na policję, by przekonać się, czy z numerami fabrycznymi jest wszystko w porządku.

Wstępniak

Materiał Partnera

Jak wdrożyć SAP S/4HANA?

Nowoczesne systemy informatyczne to podstawa dobrze działającego i innowacyjnego przedsiębiorstwa. Dla wielu firm wyzwaniem nie jest wybór systemu ERP, ale jego wdrożenie. Dlaczego? Musi być...

ZAMÓW UWAŻAM RZE

Aktualne wydania Uważam Rze dostępne na www.ekiosk.pl

Komentarz rysunkowy

Felietony

Wojciech Romański

W smoczym kręgu

Andrzej Sadowski

Wolność tak, ułatwienia nie

• RAZ POD WOZEM, RAZ POD WOZEM • Dopóki rządzący w Polsce będą mówić o ułatwieniach i ulgach dla przedsiębiorców, a nie o przywróceniu wolności gospodarczej, dopóty nie wybijemy się na ekonomiczną niepodległość