Nie jestem od zbawiania świata
Ze Szczepanem Twardochem, autorem książki „Morfina”, o kryzysie męskości i literaturze zaangażowanej
Nigdy nie mieszkałeś w stolicy, nie bywasz tu często, a mimo to zdecydowałeś się pisać o mieście, które dla wielu jest wyjątkowe, każdy uważa, że wie o nim najwięcej.
Mieszkać mogę tylko na Górnym Śląsku, tak mi się wydaje.
Ale lubię Warszawę. Jest wielkomiejska i jednocześnie prowincjonalna (jak cała Polska), jest otwarta i żywa. W ogóle lubię miasta, ale mieszkać wolę na wsi.
Akcję swojej książki umieściłeś w newralgicznym dla Polski momencie, w roku 1939. Dlaczego właśnie wtedy?
Interesują mnie takie „międzyczasy", gdy rzeczywistość społeczna nie ma ustalonej formy, kiedy jeden świat już umarł, a drugi dopiero się tworzy. I takim czasem jest dla mnie październik 1939 r. Polska przegrała wojnę, ale jeszcze nie do końca było wiadomo, co to oznacza.
W jaki sposób udało ci się tak rzetelnie napisać o Warszawie? Realia wojennej stolicy, jej układy przestrzenne i architektura są oddane rewelacyjnie.
Starałem się. Pisałem z mapą Warszawy z maja 1939 r.
Spotykam tak niewielu mężczyzn z charakterem, takich, którzy nie szukają rozpaczliwie sensu życia
Bardzo przydatna okazała się też strona warszawa1939.pl i aktywny fotoplan Warszawy na tej właśnie stronie, notki o poszczególnych budynkach, fotografie i tak dalej. Poza tym książki. Pamiętniki, wspomnienia, „1859 dni okupowanej Warszawy" Bartoszewskiego i inne.
Czy zaczynając pracę nad książką, wiesz, jak ona się skończy?
Zwykle tak. „Morfinę" pisałem według 20-stronicowego konspektu. Była pomyślana pierwotnie jako o wiele dłuższa historia, która kończy się dopiero w 1942 roku. Ale gdy napisałem pierwszą część książki, zrozumiałem, że dojście do 1942 r. zajęłoby mi kilka grubych tomów. Wtedy przerobiłem cały konspekt i dlatego historia kończy się po niecałym miesiącu.
Konstanty Willeman, główna postać twojej książki, to oficer, kobieciarz, morfinista, generalnie mężczyzna słaby. Nie może sobie poradzić z upadkiem niepodległej Polski – smutki topi w alkoholu. Do czasu, gdy zostaje zwerbowany do roli podwójnego agenta działającego na rzecz kraju. Jak się czułeś, tworząc tak dwuznaczną postać?
Nijak. Nie mam emocjonalnego stosunku do moich postaci. Nie mam przyjemności z pisania. Wysiadywanie przed komputerem jest męczące i nieprzyjemne. Dlatego nazywamy to pracą.
W swojej książce zawarłeś fragmenty, których pisanie – jak przypuszczam – nie było tak bolesne. Mam na myśli sugestywne opisy orgii w pewnym majątku, gdzie trafia we wrześniu 1938 r. przyjaciółka i dawna kochanka Kostka, Iga.
Opisywanie scen erotycznych to taka sama praca literacka jak wszystkie inne sceny. Co do orgii w majątku w Kobryniu – wydaje mi się, że wymyśliłem tę historię, ale mogłem ją też skądś zapożyczyć, w końcu wszyscy pisarze to złodzieje.
Sposób, w jaki Konstanty myśli o kobietach, jak je widzi i opisuje, wskazuje na to, że twój bohater jest mizoginem.
Oczywiście, że jest. Nienawidzi kobiet, bo się ich boi. Bo jest słabszy, a one nim władają. Swoją słabość zwykle maskuje pod pozorami siły. Kostek jest zresztą bardzo współczesną postacią. Chciałem poprzez niego pokazać kryzys męskości. W ogóle „Morfina" ma formę ilustracyjną wobec nastroju bohatera; została tak napisana, by oddawała wnętrze Kostka, jego zdezintegrowaną, pękniętą osobowość.
Uważasz, że mamy do czynienia z kryzysem męskości?
Spotykam tak niewielu mężczyzn z charakterem, żywych, takich, którzy potrafią sami się uzasadnić, nie szukają rozpaczliwie sensu własnego życia poza sobą. To bardzo smutne. Kobiety „udają się" teraz dużo lepiej niż mężczyźni, zachowały jakąś formę bycia kobietami i potrafią ją wypełnić.
Wracając do Kostka – to bardzo bierny bohater. A jednocześnie, kiedy zaczyna widzieć rzeczy takimi, jakie one są, kiedy wydaje się, że jest gotów wziąć sprawy w swoje ręce, uśmiercasz go.