
Amerykański patchwork
Najnowsze produkcje ze Stanów odmalowują historyczny i społeczny pejzaż wielkiego kraju. 24 lutego przekonamy się, które z nominowanych filmów otrzymają Oscary. „Django” już w kinach, premiera „Lincolna” – w weekend
Nominowany do pięciu Oscarów spaghetti western „Django" Quentina Tarantino w błyskotliwy, zabawny i brutalny sposób porusza niewygodny temat niewolnictwa. Ze wszystkich obrazów wyróżnionych w tym roku nominacjami ten jest najostrzejszy w odmalowywaniu pejzażu amerykańskiej ziemi obiecanej. Film stał się przedmiotem gorącej narodowej debaty. Nic dziwnego – kontrowersyjny dla niektórych styl Tarantino nagminnie nawiązuje do kultury masowej, mieląc obrazy rzeczywistości i popkulturę w rodzaju „pulp fiction". Wiele scen w „Django" ogląda się z trudem, bo chory świat Południa sprzed wojny secesyjnej – w którym w 1858 roku toczy się akcja – zaludniony psychopatycznymi plantatorami w rodzaju domorosłego frenologa Calvina Candiego (Leonardo DiCaprio), właściciela plantacji Candyland, to koszmar. Wyciągając na światło dzienne fakty, które Amerykanie przez dziesiątki lat – do tej pory – starali się trzymać zamiecione pod dywan, reżyser wykonuje dobrą robotę. „Django" to nie tylko jeden z najlepszych filmów autora „Wściekłych psów", ale też szczery i bezkompromisowy portret amerykańskiego szaleństwa. Szaleństwa i usankcjonowanego zła, jakie skaziło ten kraj na całe dekady, powodując zbyt wiele bólu i cierpienia.
Zło dobrem zwyciężaj
Nie można traktować „Django" jak edukacyjnej pomocy naukowej, ale dla wielu Amerykanów różnych ras opowiada on o czymś, o czym nie mieli do tej pory pojęcia. W szkolnych podręcznikach informacje na temat niewolnictwa w Stanach Zjednoczonych są szczątkowe, zwłaszcza w niesławnych południowych stanach. Można mieć nadzieję, że seans filmu spowoduje, że niektórzy z widzów zainteresują się tym, jak było naprawdę. Bo pomimo że Tarantino niczego w obrazie życia niewolników nie przekłamuje, to jego ekranowa manifestacja
– pomimo ogromnej fizycznej i psychicznej przemocy stosowanej wobec nich na terenie Candylandu – jest o niebo łagodniejsza niż historyczna rzeczywistość. Plantacje były zorganizowanymi obozami pracy, w których przebywało się od urodzenia do śmierci. Niewolnicy byli często wypożyczani sąsiadom i pracowali od chwili, w której jako dzieci nauczyli się chodzić. Wykorzystywano ich też w cukrowniach i przy budowie dróg oraz kolei, torturując na różne sposoby – dla przyjemności oprawców obojga płci.
Autentyczne ogłoszenia o zbiegłych niewolnikach zamieszczane w XIX-wiecznych amerykańskich gazetach wiele mówią o ich traktowaniu. Chcący ich odzyskać podają ich znaki szczególne, czyli trwałe okaleczenia – wybite zęby, wykłute oczy, obcięte uszy, obcięte palce u dłoni i stóp (także u dzieci), odgryzione przez psy nosy, uszy i palce, złamane kończyny, przypalenia, blizny od noża, kul i bicza, wypalone oznaczenia. Jeszcze bardziej przerażającą lekturą jest opowieść zbiegłego niewolnika, potem wolnego człowieka, spisana w Bostonie w 1838 r., opublikowana w gazecie „The Emancipator" i wydana dziesięć lat temu ponownie przez Uniwersytet Północnej Karoliny. To stamtąd pochodził 20-letni mężczyzna, który dał świadectwo wielu potwornościom, m.in. torturowaniu małych dzieci (tresowano na nich psy służące do polowań na zbiegów z plantacji), Śpiących całe życie na gołej ziemi karmiono dwa razy dziennie, rano i w południe. Nie pozwalano matkom zajmować się niemowlętami – leżały w koszach na plantacjach głodne, zżerane przez mrówki i kąsane przez węże. Kobiety zawsze były częściej, dłużej i mocniej bite niż mężczyźni. Kobiece twarze jednookie i z powybijanymi zębami nie stanowiły rzadkiego widoku. Samo dotknięcie książki albo modlitwa – przynajmniej na terenie tamtego stanu – również były karane.
Nic dziwnego, że niemoralne, okrutne traktowanie czarnych współmieszkańców – które doprowadziło do wybuchu wojny secesyjnej – spotykało się z licznymi głosami sprzeciwu ludzi dobrych i sprawiedliwych. Dzieje działań abolicjonistów to fascynująca sprawa. By dopomóc zbiegłym niewolnikom przedostać się na północ i do Kanady, powstała sekretna siatka szlaków i kryjówek – zwana Underground Railroad – z których jedna znajdowała się pod pensylwańskim biurem przywódcy radykalnej frakcji republikańskiej, Thaddeusa Stevensa, nazwanego na cześć Tadeusza Kościuszki. Ten zaciekły wróg niewolnictwa dopomógł w uchwaleniu 13. poprawki do Konstytucji USA w styczniu 1865 r., o czym traktuje nowy film Stevena Spielberga. „Lincoln" dostał 12 nominacji do Oscara (jedna z nich dla grającego Stevensa Tommy'ego Lee Jonesa) i jeden Złoty Glob, dla najlepszego aktora Daniela Day-Lewisa za rolę tytułową. Amerykański prezydent, wychowany w rodzinie baptystów, nienawidził niewolnictwa. Film dokumentuje – przy jego gęstym dialogu pełnym faktów, nazwisk i cytatów to chyba dobre słowo – polityczną batalię prowadzącą do jego zniesienia, koniec wojny secesyjnej i zabójstwo Lincolna. Pewne wrażenie teatralności dramatu Spielberga wynika z ograniczenia plenerów. Niewiele w filmie samego Waszyngtonu – gdzie toczy się akcja – a bohaterami są głównie mężowie stanu. Mimo to Spielbergowi udało się odtworzyć na ekranie atmosferę politycznych turbulencji i bezprecedensowej bitwy o zmianę oblicza kraju, o uczynienie wszystkich obywateli równymi wobec prawa.