
Raczej Wielopolski niż Wallenrod
Publicystyczne i społeczne kampanie nie są tylko dyskusją o kształcie polskiej przyszłości. Warto sobie uświadomić, że to już jest wojna. A stawką jest egzystencja naszego narodu
Wejście polityków
Mniej lub bardziej świadomie lewicową „działalność drożdżarską" wspierają polscy politycy. Takie projekty uchwał jak wszelkie „przepisy parytetowe" albo odrzucony niedawno projekt uchwały o związkach partnerskich są próbą przekucia lewicowej ideologii w legislacyjną praktykę. W przypadku SLD i Ruchu Palikota wynika to z przesłanek ideologicznych, w przypadku najważniejszego dziś gracza, czyli Platformy Obywatelskiej, chodzi już tylko o doraźny biznes polityczny – nabijanie punktów u reprezentantów tej grupy, dla której – mówiąc symbolicznie – „niezbędnikiem inteligenta" są tezy stawiane przez publicystów „Gazety Wyborczej" albo „Lisweeka".
Czasami może się wydarzyć coś zaskakującego. Nie da się ukryć: w styczniu projekt ustawy o związkach partnerskich został zablokowany nie przez posłów PiS czy PSL (nie mieli na to wystarczającej liczby szabel), ale przez Jarosława Gowina i garstkę jego ludzi w Platformie. Jaką polityczną cenę Gowin za to zapłaci, co straci, co zyska – zarówno w perspektywie doraźnej, jak i dalszej – zapewne jeszcze się okaże. My przez chwilę pochylmy się nad jego motywacjami. Nie da się ukryć, że obecność w Platformie Obywatelskiej dała Jarosławowi Gowinowi możliwość realnego uczestnictwa w skutecznej grze politycznej. Nie trafił na aut jak Jan Rokita, oszczędzona mu została frustracja pozostawania w opozycji. Co więcej – Gowin zbudował swoją pozycję na tyle, aby zostać ministrem ważnego resortu, nie pełniąc tam bynajmniej roli „zderzaka Tuska" – jeśli premier go odwoła, zawsze będzie mógł przedstawić odpowiadający sobie scenariusz: polityczna wendeta to jedynie przykrywka dla zwycięstwa lobby prawniczego, któremu wszedł w szkodę, choćby za sprawą idei deregulacji zawodów.
„A gdy spadniesz, to zyskasz jedynie..."
Obecność Gowina w Platformie Obywatelskiej można tłumaczyć pragmatyzmem konserwatysty. Piłsudski mówił o „romantyzmie celów, pozytywizmie środków" i być może takie zdanie do obecnego ministra sprawiedliwości pasowałoby najlepiej. Jednak w pewnym momencie cena zaczęła być chyba zbyt wysoka – po tragedii smoleńskiej pozostawanie w partii (i rządzie) Tuska stało się równoznaczne z wekslowaniem zachowań (i polityki) moralnie odrażających. Czy w takim razie Gowin, pozostając w tej partii, przyjął postawę wallenrodyczną – przełyka odium bycia w „obozie wroga", aby „robić swoje"? Myślę, że wywodzący się z Krakowa polityk jest na to zbyt ambitny, zbyt dumny. Jeżeli szukać historycznych analogii, to zapewne bardziej uprawnione będzie przyrównanie go do Aleksandra Wielopolskiego. Wszechstronnie wykształcony, megaloman, działający w publicznym interesie, idący na kompromisy z samym sobą, ale też na konfrontację swojej siły (osobowościowej i politycznej) ze wszystkimi, indywidualista pozbawiony sojuszników – tak hasłowo określa się hrabiego Aleksandra Wielopolskiego.
A senator (to określenie bardziej pasuje do niego niż aktualne: poseł albo minister) Jarosław Gowin? Spór historyków o Aleksandra Wielopolskiego trwa do dziś. Być może zatem najbardziej adekwatna pozostaje przestroga, jaką zawarł Jerzy Czech w tekście ballady „Aleksander Wielopolski", którą śpiewał Przemysław Gintrowski: „A gdy spadniesz, to zyskasz jedynie miano zdrajcy zamiast pomnika...".