Miłość i pięść
Z Jakiem Audiardem, reżyserem filmu „Rdza i kość”
Po ostrym, brutalnym „Proroku" pokazuje pan widzom melodramat. Przewrotny, niełatwy, ale jednak romans.
Kiedy przygotowywaliśmy „Proroka", mój scenarzysta Tom Bidegain powtarzał, że bohater filmu, jeśli ma być ciekawy, to musi cierpieć. Przy „Rdzy i kości" mówiliśmy sobie, że najtrudniejszym zadaniem, jakie tym razem stawiamy przed bohaterem, jest powiedzenie drugiej osobie „Kocham cię".
Ale pana film jest również opisem społeczeństwa w dobie kryzysu.
Wolałbym, żeby pani powiedziała: „ludzi w czasach kryzysu". Właśnie taka perspektywa spojrzenia na współczesność poprzez losy dwojga ludzi spodobała mi się w zbiorze opowiadań kanadyjskiego pisarza Craiga Davidsona. Przypomniały mi się powieści Williama Irisha czy Nathanaela Westa, którzy opisywali świat w konwulsjach, a bohaterami swoich książek czynili ludzi wykluczonych. Dla mnie właśnie tacy ludzie są najważniejsi. Nie interesuje mnie kino walczące, piętnujące. Problemami społecznymi powinni zajmować się politycy i socjologowie. Ja opowiadam o człowieku, który walczy z przeciwnościami, upada i powstaje. O człowieku, którego hierarchia wartości zmienia się pod wpływem doświadczeń. Taki był Malik z „Proroka" i tacy są Stephanie i Alain z filmu „Rdza i kość".
„Prorok" był filmem o chłopaku, który w więzieniu poznaje metody działania mafii i twardnieje. Bohaterowie „Rdzy i kości" nie radzą sobie z codziennością. A przecież akcja filmu toczy się w jednym z najbardziej snobistycznych miejsc świata. Biedne ulice, po których chodzą Ali i Stephanie, leżą w pobliżu canneńskiego bulwaru Croisette i czerwonego dywanu, po którym w maju chodzą największe gwiazdy kina.
Świadomie tam właśnie kręciliśmy. Nasze kino jest często zbyt „salonowe" i mieszczańskie. Francja nie jest krajem jednolitym. Dziś już olbrzymi procent jej mieszkańców to obywatele, którzy nie mają korzeni zapuszczonych nad Sekwaną przed wiekami. Jesteśmy społeczeństwem multietnicznym i coraz bardziej kolorowym. Jest w nim wielu odrzuconych, żyjących na granicy ubóstwa. Ale czy widzi to pani na ekranie? Film w stylu „Nienawiści" Mathieu Kassovitza, pokazujący blokowiska na przedmieściach metropolii, zdarza się raz na kilka lat. Podobnie jak „Klasa" Laurenta Canteta z portretem wielokulturowej francuskiej szkoły. Mnie interesuje taka właśnie sztuka. Nie nadaję do robienia komedii z wyższych sfer.
W pana filmach jest bardzo dużo przemocy i gwałtu.
Sam się nad tym zastanawiam. Nienawidzę gwałtu, a jednak robię o nim filmy. Trochę na przekór sobie. Albo po prostu nie da się inaczej. Mówi pani: Cannes. Piękne miejsce. Tylko co z tego wynika dla bohatera „Rdzy i kości", który jest facetem bezdomnym i bezrobotnym? Na dodatek niewykształconym. Co on ma do sprzedania? Tylko własne ciało. I siłę. Dlatego walczy w nielegalnych, morderczych walkach bokserskich. Tak naprawdę te sceny miały być jeszcze bardziej okrutne. Zmieniły się już na planie. Może dlatego, że patrzyła na nie kobieta, Stephanie.
Podobno często ingeruje pan w scenariusz w czasie zdjęć.
Bo nigdy nie jestem niczego pewny. Gdybym był, robiłbym tylko kopie tego, co już istnieje. Nudne i przewidywalne. A dla mnie kręcenie filmu to próba zmierzenia się z niewiadomym. To niepokój i trudne przedzieranie się do prawdy. Trzeba wykraczać poza własną wyobraźnię. Dlatego, choć pracujesz nad scenariuszem trzy lata, kiedy znajdziesz się na planie, musisz myśleć o zmianach. Bardzo dużo wnoszą na plan aktorzy. Słuchasz ich, patrzysz na nich i nagle widzisz coś, o czym w ogóle nie myślałeś.
Zdarzyło się panu na planie zmienić koncepcję filmu?
Pamiętam horror pierwszego dnia zdjęć do „Na moich ustach". Emmanuelle Devos grała młodą, głuchoniemą kobietę, która próbuje pomóc kryminaliście. Nic nie szło, Emmanuelle grała kogoś kompletnie innego, niż sobie wymyśliłem. Ale okazało się, że miała rację. To ja się pomyliłem, kreśląc postać bohaterki. A dobry aktor jest w stanie taki błąd naprawić, dodać postaci prawdy.