Kto zburzy Bastylię?
Liberalizm uprawiany przez Tuska infekuje państwo bezradnością
Największą, najstaranniej ukrywaną tajemnicą – i to bez różnicy, czy będziemy mówili o czasach panowania Edypa czy o współczesności – jest zawsze bezradność władzy.
Jak wiadomo, Edyp został wynajęty przez Teban, aby uwolnić miasto od złej klątwy, niestety, poniewczasie okazało się, że to on był przyczyną wszelkich nieszczęść i kataklizmów, jakie spadły na obywateli. Ta metafora doskonale pasuje do Donalda Tuska i jego rządu – w czasach kryzysu systemowego ta forma liberalizmu, w którą premier wierzy, nie jest rozwiązaniem, ale fundamentalną częścią problemu. Chodzi bowiem o lawinowo narastającą nierównowagę między rynkiem a państwem, konsumentami a obywatelami, pęczniejącym w spekulacyjne bańki kapitałem a strukturalnie kurczącym się obszarem pracy. Liberalizm, jaki uprawia Tusk, infekuje państwo bezradnością, lękiem przed zdecydowanymi działaniami, zachwytem, że z kranu płynie ciepła woda, podczas gdy w Europie i w świecie toczy się spór o ustalenie całkowicie nowych reguł gry z rynkiem. Przykładem może być pozew rządu USA przeciwko agencji ratingowej, której entuzjastyczne oceny przyczyniły się do finansowego kryzysu. Albo konflikt o podatek od transakcji finansowych, który dzieli unijne elity bardziej niż cokolwiek innego. I kolejne sądowe wyroki w sprawie nielegalnego fałszowania stawki Libor, sięgające już ponad 2 mld euro kar wymierzonych znanym bankom. Ale najbardziej jaskrawym przykładem tego, jak demokratyczne państwa ruszyły na wojnę z rynkiem, jest gwałtowna rezygnacja z fikcji niezależności centralnych banków... W tym Europejskiego Banku Centralnego, który łamie własne zasady, aby wspomóc konkretne państwa strefy euro w walce ze spekulantami.
Wojna demokracji z rynkiem
Państwa na wojnę z rynkiem ruszyły z konieczności, kiedy splajtowały obietnice neoliberalnych ideologów, że rynek, jeżeli mu się na to pozwoli, zdejmie z demoliberalnych państw wszelkie problemy i kłopoty. W praktyce okazało się, że jest inaczej. Deregulowany rynek, szczególnie w obszarze transakcji finansowych, okazał się jak Golem – zbyt wielki, aby upaść i nie zniszczyć wszystkiego na swojej drodze upadku, a jednocześnie, po katastrofie z kredytowaniem nieruchomości bez pomysłu, jak z odpowiednim zyskiem inwestować rosnące z dnia na dzień nadwyżki finansowe. To dlatego nie ruszają ani inwestycje, ani nowe miejsca pracy. Według analityków ilość pustego pieniądza w połączeniu z długiem publicznym i prywatnym przekracza statystycznie normy z dnia, kiedy zaczął się wielki kryzys. Tym razem recesja i strukturalne bezrobocie wyprzedziły krach na giełdzie tylko dlatego, że państwa ratują banki, zanim dojdzie do najgorszego. Czyniąc tak, budują jednak inny gigantyczny problem – ograbiają z oszczędności i szans rozwoju klasę średnią. Dług publiczny nakładany jest na kolejne, jeszcze nieistniejące pokolenia, podczas gdy tu i teraz rozwierają się nożyce nierówności. Majątek, jaki jest w prywatnych rękach górnego 1 proc. społeczeństw, oscyluje między 50 a 70 proc. całej wartości zgromadzonej przez demokratyczne narody. Ta piramida stoi na swoim czubku i każdy wie, że gwarantuje to jej szybki i bolesny upadek.
Konflikt jest nieuchronny
Do tej pory przed wybuchem chroniła nas ilościowa ekspansja klasy średniej, to ona stabilizowała demoliberalny system i buforowała go przed nadmiernymi napięciami i awariami. Była jak wielki lejek – od dołu kusiła wszystkich szansą na awans, od góry pozwalała wybrańcom przedostać się w świat oligarchów. Badania są jednak bezlitosne – od lat 70. czubek lejka się wydłuża, podczas gdy jego szeroki spód się spłaszcza. Klasa średnia stoi w miejscu, ale co gorsza, nie jest w stanie zagwarantować własnym dzieciom reprodukcji dotychczasowego statusu. Dopóki wierzyliśmy w mit, że nie radzą sobie tylko nieudacznicy, wszystko było w porządku. Teraz w Hiszpanii się okazało, że nie radzi sobie całe pokolenie, co drugie nasze dziecko jest bez pracy i szansy, że to się szybko zmieni. To nie jest bezrobocie marginesów, ale samego centrum systemu. Jego serce i krew, bez których istnieć nie może. Jak pisał w poprzednim numerze Maciej Gierej – system zamknął ścieżki kariery i awansu, broniąc z całej mocy status quo. Nie chodzi więc o same rosnące nierówności, czyli o grupy tradycyjnie wykluczone i zmarginalizowane, ale o wykluczenie z sukcesu tych, którym obiecano, że jeżeli spełnią pewne minimum (np. wykształcenie), to rynek zaoferuje im takie same atrakcje jak ich rodzicom. Teraz słyszą o braku możliwości rozwoju, o szklanym suficie, o gigantycznym murze, którym odgradza się od nich wyższa klasa średnia, która korzysta z rosnącej spekulacyjnej bańki finansowej i tak jak w Grecji przerzuca tezauryzowane środki, wykupując nieruchomości w centrum Londynu. Lub jak Gerard Depardieu uciekający z majątkiem pod opiekę Putina.