Najnowsza interwencja Uważam Rze

Cywilizacja

?Kac Wawa?

Orły bez skrzydeł

Wiesław Kot

Pięć najgorszych polskich filmów minionego roku

Uwielbiam symetrię. Branża zbiera się rozdawać Orły za filmowe zasługi, więc my podnosimy to, co branża wolałaby wstydliwie ukryć. Filmy najgorsze – a uzbierała się niezła gromadka. Mamy tu jednak własne typy i nie zawahamy się ich użyć. Nie, nie żeby się pastwić nad kalekami. Do tego wystarczyłoby parę przymiotów typu „padaka", od których puchnie internet. My te dziełka starannie wylegitymujemy. Wchodzimy w film, obracamy go pod światło, nicujemy. Żeby odessać wszystkie smaczki. Żeby zapytać, skąd taka piękna katastrofa.

1. „Komisarz Blond i oko sprawiedliwości", czyli imitacja podróby

Głupizna, choć nieinwazyjna. Nienabzdyczona, bez piór w tyłku (wśród naszych głupizm miła odmiana). Pomysł był taki, żeby się podczepić pod Bonda i dać jego warszawski ekwiwalent. Pomysł nie wyszedł poza pożyczkę nazwiska, bo twórcy od razu podmienili Bonda na inspektora Clouseau. Taki komisarz-blondynka w polskiej policji. Co z punktu grozi ośmieszeniem, ale twórcy postanowili brnąć. Rzecz obmyślił i wykonał Mariusz Pujszo. On jest jak kampania wrześniowa – ponosi klęskę za klęską, ale się nie poddaje. Na wstępie puszcza się na uroczą zgadywankę. Barman mu nalał, wymieszał (choć winien był raczej wstrząsnąć). Ten przechylił łyk i wyrecytował na jednym oddechu: „dżin, brandy, wódka po trzydzieści gram, trzy rodzaje wermutu po dziesięć gram, tabasco. I oczywiście musiałeś dodać trzy krople płynu do spryskiwaczy". Zaimponowało, nawet zawodowcom. Ukazał się tu i Paweł Deląg (pamiętamy „Quo vadis", czyli „czyste fryzjerstwo"). Bulwarówki podają, że podobno artysta próbuje swoich sił na Zachodzie, gdzie ma się pisać Delong. I Mirosław Zbrojewicz, przystrzyżony na marines, jak to amerykański generał. Z tym że jak wypije, to ostatnie krople wytrząsa ze szklanki jak menel pod wiejskim sklepem.

Z grubsza chodzi o to, że spis rosyjskich agentów operujących po całym świecie znajduje się pod plombą w gębie pewnego policjanta, a potem w palniku kuchenki gazowej – wszystko jak za okupacji. No i ci Rosjanie. Taki wygłosi swoje słynne „kura nie ptica, Polsza nie zagranica", choć dalibóg powinno być: „kurica nie ptica...". Dość się tego nasłuchaliśmy, żeby zapamiętać. Podobnych mijanek więcej. W ścieżce dźwiękowej na przemian „Lot trzmiela" i „Gaudeamus igitur", choć jedno i drugie bez związku z sytuacją na ekranie. Humor jest tego gatunku, że jak Jan Blond siądzie na krześle, to mu się to krzesło pod pupą rozpada. Już mu się zdaje, że obcy szpieg trzyma go pod lufą, a to w tę pupę dźgnął go pałką policyjny manekin. Wszelkie aluzje dozwolone. Ale i tak najwięcej jest w filmie plucia, charczenia i rzygania. Z tym że tej parady konceptu starcza tylko na pierwszą połowę. Potem zabawa siada. Powodów do rechotu może byłoby i więcej, ale co z tego, skoro kamera raz po raz gubi ostrość...

2. „Big Love", czyli upadek „młodych, wykształconych..."

O ile „Komisarz Blond" rozbraja, o tyle ten film przeczołguje. Wystartował z górnego C. Że niby polska wersja „Pigmaliona", że thriller o tym, jak to silne ego zabija miłość i podobne. Z tym że pani reżyser Białowąs najwyraźniej zrobiła film wbrew własnym intencjom. Bo to, że pewien psychopata zatłucze w końcu obiekt swej obsesyjnej miłości, można było przeczuć od pierwszych kadrów. I dobrze. W filmie jednak niebacznie zaczyna chodzić o co innego: jak tu się kochać, skoro ma się tak felerne pochodzenie. Bo zamiast tragedii miłosnej mamy tu bezlitośnie schlastane pokolenie „młodych, wykształconych..." itd. Ona to ledwie 15-letnia lolitka, córka wziętej aktorki (lekarka z telenoweli). Jak śpiewa w klubie, gdzie młodzi menedżerowie odreagowują po godzinach, to publiczności i tak najbardziej podoba się, że statyw mikrofonu traktuje jak fallusa. Zrywa się z lekcji – wystarczy, że bliżej nieznany koleś zatrzyma się pod szkołą furgonetką (!). Tą furgonetką nad zalew i po oszczędnej konwersacji zabawa na pace w mamę i tatę. I to pokazana z detalami, jakich niejeden pornos skąpi. Młodzi artyści film dedykowali swemu opiekunowi Januszowi Morgensternowi. Nie wiadomo, czy ten by się ucieszył z prezentu. U niego jak Mikulski dobierał się do jednej czy drugiej agentki, to kamera najeżdżała, po bożemu, na obrazek na ścianie. A tu jednorazowy amant po wszystkim nawet nie jest ciekaw jej telefonu – swój daje po naleganiach i na odczepnego. Sam zatrudniony w instytucie za mikroskopem, choć mu jeszcze trochę brakuje, bo nie umie jeść sushi pałeczkami. W każdym razie nieźle prosperujący luzak. Spodnie nisko opuszczone w kroku i reszta jak z podręcznika: wino ciągnięte z gwinta, macanki gdzie popadnie, najchętniej na ulicy. Nawet kultowy pasaż piwny w podziemiach Warszawy Zachodniej nadał się do pieszczot. Obojga zblazowanych normy nie dotyczą. Jak policja wręcza im mandat za głośne słuchanie Kazika po 22, to on ten mandat drze, a tej, co zgłosiła, maluje napis „suka" na witrynie. I jeszcze skrzynkę pocztową wykopie ze ściany, żeby się wyładować. Jak się nie udaje w automacie złowić pluszaka, to automat zostaje potraktowany z półobrotu. Oboje się tatuują (cały czas macanki) i oczywiście zioło w trakcie prowadzenia samochodu, żeby luz był pełen. Ech, wzdychamy za panią reżyser, ci „młodzi, wykształceni...", jak oni po tym wszystkim mają nie sfiksować?

Poprzednia
1 2 3

Wstępniak

Materiał Partnera

Jak wdrożyć SAP S/4HANA?

Nowoczesne systemy informatyczne to podstawa dobrze działającego i innowacyjnego przedsiębiorstwa. Dla wielu firm wyzwaniem nie jest wybór systemu ERP, ale jego wdrożenie. Dlaczego? Musi być...

ZAMÓW UWAŻAM RZE

Aktualne wydania Uważam Rze dostępne na www.ekiosk.pl

Komentarz rysunkowy

Felietony

Adam Maciejewski

Polski kapitał na Kaukazie

Od 2014 r. w Armenii działa fabryka polskiej spółki Lubawa. Nawiązanie współpracy z rządem Armenii było możliwe dzięki promocji naszego przemysłu za granicą, wspieranej przez dotacje z UE