Samotność w społecznej sieci
63. edycja Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Berlinie potwierdziła podejrzenie, że jeden z największych światowych festiwali nieciekawie utknął między ideologią a komercją
Berlinale, starające się od lat utrzymać status wydarzenia zaangażowanego politycznie i społecznie, niejeden grzeszek ma na sumieniu. Niemal każdy z nich wiąże się z niebezpiecznym flirtem festiwalu z Hollywood, bo ilekroć tylko nadarza się okazja, aby błysnąć wielkoformatową gwiazdą na czerwonym dywanie, Berlinale chętnie porzuca wyższe idee na rzecz łatwego rozgłosu. W tym roku nie było inaczej. Za Anne Hathaway, Shią LaBeoufem, Hugh Jackmanem czy Mattem Damonem szły tłumy fotoreporterów, choć niekoniecznie szły dobre filmy. I pewnie nie byłoby w tym nic złego, gdyby superprodukcje miały na festiwalu specjalnie wydzielone miejsce. Gdy jednak hollywoodzki wirus atakuje konkurs główny – a dzieje się tak od lat – to znowu, jak co roku, łatwo się zawahać, czy Berlinale to wciąż opiniotwórczy festiwal czy błyszczące od brokatu i lakieru do włosów wydarzenie, w którym zaangażowane kino niekoniecznie jest obiektem najwyższego zainteresowania mas?
Rozłam trwa
Otwierające 63. Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Berlinie widowisko kung-fu „The Grandmaster" Wong Kar-waia (przewodniczącego tegorocznego jury) wydaje się powyższego trendu pierwszym symbolem. Wizualna błyskotka z zapierającymi dech w piersiach efektami specjalnymi i szczególnej urody gwiazdami azjatyckiego kina – tyle dobrego można powiedzieć o dwugodzinnym filmie, kasowym hicie w ojczystych Chinach i początku niesmaku tegorocznego festiwalu. Ani ten film nie pasował do profilu festiwalu, ani nie był dobry. Niestety, „The Grandmaster" znalazł sobie równych, czyli filmy z gwiazdami w czołówce, ale bez sensu w fabule. Pojawił się rozwlekły, pozorujący społeczne zaangażowanie „The Promised Land" Gusa van Santa z Mattem Damonem w roli głównej, sensacja czystej krwi, czyli „The Necessary Death of Charlie Coutryman" Steve'a Bonda z Shią LaBeoufem i Madsem Mikkelsenem, „Prince Avalanche" Davida Gordona Greena z Paulem Ruddem czy „Side Effects" Stevena Soderbergha z Judem Lawem i Rooney Marą. Wszystkie, niestety, nie figurowały – jak film Wong Kar-waia – jako specjalne pokazy, ale część konkursu głównego.
Żaden z powyższych tytułów nie pasował do pozostałych konkurentów: skromnych filmów z Kazachstanu („Harmony Lessons" Emira Baigazina), kameralnych produkcji z Rosji („A Long and Happy Life" Borisa Khlebnikova) czy karkołomnych eksperymentów z Kanady („Vic+Flo Saw a Bear" Denisa Côté). Żaden z nich nie zajmował też wiele miejsca w dyskusjach czy nie okupował szczytu listy typowanych do nagród tytułów. Za to każdy z nich stanowił przykład przykrego kompromisu festiwalu, niekonsekwencji doboru i płynności założeń, które z roku na rok robią się coraz smutniejsze, bo obnażają wewnętrzny rozłam Berlinale. Jedni stoją pod hotelami i przy czerwonym dywanie, inni – chodzą na ekstremalne dokumenty z krajów azjatyckich. I trudno im się spotkać po drodze, we wspólnej rozmowie.
Zakochany ksiądz
Widzów z Polski powyższa schizofrenia przestała trochę obchodzić już pierwszego dnia. Projekcje konkursu głównego otworzyło „W imię..." Małgorzaty Szumowskiej, pierwszy polski film w tej sekcji od czasów „Tataraku" (2009) Andrzeja Wajdy i jeden z nielicznych tytułów z naszego kraju wyreżyserowanych przez twórcę młodego pokolenia, który miał okazję startować w konkursie światowego festiwalu.
„W imię..." to film, podobnie jak poprzedzający go „Sponsoring", idealnie skalkulowany. Szumowska ponownie bierze na warsztat kontrowersyjny temat (homoseksualizm wśród księży) i wyciąga z niego wszystkie niewygodne aspekty – kryzys wiary, ludzkie słabości duchownych, stereotypowy odbiór problemów homoseksualizmu czy obecności pożądania u księży przez społeczeństwo. Jej chęć prostego przełamywania tabu jest jednak silniejsza niż czułość w stosunku do bohaterów i mądre rozprawianie o portretowanym w filmie problemie. „W imię..." momentami sprawia wrażenie kina perfekcyjnie obliczonego na skandal, zwłaszcza w naszym kraju. Punkt po punkcie Szumowska dotyka kolejnych kontrowersji, największym swym osiągnięciem czyniąc jednak fakt poruszenia tego tematu, nie zaś zapisanie się w nim mądrym głosem.