Polska poszła w las
Skoczkowie i biegaczki zaczynają w czwartek mistrzostwa świata w Val di Fiemme. Będzie gorączka jak podczas igrzysk. Bo my, Polacy, w nartach się kochamy
Czy jesteś daleko w kanadyjskim Canmore, czy bliżej w norweskim Vikersund, czy za miedzą w Libercu i Harrachovie, wiedz, że oni też tam będą. Najgłośniejsi, biało-czerwoni, skandujący „Justyna, Justyna" albo coś na cześć skoczków. Polscy kibice. Widać nie słyszeli przepowiedni, że jak Adam Małysz skończy karierę, to wszystko oklapnie i wrócimy w narciarstwie na swoje miejsce. Nie oklapło. Gdyby nie oni, na trybunach niektórych zawodów Pucharu Świata straszyłyby pustki. Niedawno w Libercu były ich tysiące, wzdłuż całej trasy biegów.
Do Val di Fiemme, gdzie gospodarze bawią się jak południowcy, ale uporządkowani są jak Niemcy, i gdzie właśnie ruszają kolejne mistrzostwa świata w narciarstwie klasycznym, zapraszać Polaków nie trzeba. Oni tam są jak u siebie. Jeśli chodzi o sport, to teraz najbardziej polskie z włoskich miast. Nie tylko dlatego, że narciarscy turyści z żadnego innego kraju nie zostawiają w Val di Fiemme tyle pieniędzy co Polacy (a w całym regionie Trentino ustępują tylko Niemcom) i gospodarze zabiegają tu o nich wyjątkowo. Ważniejsze jest to, że Val di Fiemme znaczy – sukcesy.
Serial polsko-norweski
Wygrywały tu wszystkie największe gwiazdy naszego zimowego sportu. Adam Małysz 10 lat temu przyjechał na mistrzostwa świata we włoskie Alpy jako skoczek w kryzysie, a wygrał na skoczniach w Predazzo oba konkursy, co się w historii udało jeszcze tylko trzem narciarzom. Następca Małysza Kamil Stoch zwyciężył w Predazzo rok temu, podczas próby przed mistrzostwami. A Justyna Kowalczyk robi sobie co roku w Val di Fiemme paradę zwycięstwa w Tour de Ski. Ma tu swój ulubiony hotelik, w którym zatrzymuje się podczas każdej wizyty i zrobi to również podczas tegorocznych mistrzostw. Poprzednie, w Oslo, wspomina jak koszmar, czuła się tam osaczona przez norweskie media, przegrała wszystkie pojedynki z Marit Bjoergen, również ten, na którym jej najbardziej zależało, na 10 km stylem klasycznym. Z Val di Fiemme jest inaczej.
Justyna lubi tutejsze trasy, trudne i malownicze, z małym kościółkiem położonym przy stadionie w miasteczku Tesero. Stąd wyruszała już cztery razy z rzędu po zwycięstwo na wielkiej górze, Alpe Cermis, gdzie kończy się Tour de Ski, najtrudniejszy wyścig narciarski. Tu odniosła rok temu pamiętne zwycięstwo nad Marit Bjoergen. Za każdym razem, gdy w finale Touru wspinała się pod Alpe Cermis, po stoku slalomowym pod górę, telewizyjne wskaźniki oglądalności biegów sięgały sufitu. I to nie tylko wskaźniki polskie – bo telewizyjna widownia biegów w Polsce stanowi dziś aż 40 proc. widowni światowej. A wojna polsko-norweska pod flagą Międzynarodowej Federacji Narciarskiej zamieniła się w serial, który napędza narciarstwu rekordowe zyski.
Wspinaczkę pod Alpe Cermis ogląda w Polsce co roku ponad 5 mln widzów, transmisje zwykłych zawodów Pucharu Świata też przyciągają dużą widownię.
Skoki są pod tym względem jeszcze lepsze. Konkursy w Zakopanem zgromadziły w tym roku przed telewizorami ponad 7 mln widzów. Przy takiej popularności sponsorów nie trzeba długo zachęcać. Polski Związek Narciarski znów powiększył swój budżet, tym razem do blisko 20 mln złotych, co daje mu miejsce w absolutnej finansowej elicie polskiego sportu. I coraz więcej pieniędzy do tego budżetu dają sponsorzy, a nie tylko Ministerstwo Sportu. Przed obecnym sezonem PZN podpisał umowę z Grupą Azoty, od lat współpracuje z Lotosem, ma też kontrakt z Raiffeisen Polbankiem, wspierającym Justynę. Ma programy poszukiwania talentów w skokach i biegach, co jest w świecie naszych związków sportowych ewenementem, choć powinno być podstawą.
Sześć par nart
Na strojach Justyny Kowalczyk, podobnie jak na kaskach i kombinezonach skoczków, trudno znaleźć wolne miejsce na reklamę, każdy zawodnik w kadrze skoków ma indywidualnego sponsora. W mistrzostwach Polski startuje po kilkanaście klubów, a jeszcze 15 lat temu trudno było zebrać kadrę, bo została garstka zapaleńców. Tkwili w narciarskim getcie bez pieniędzy, ze słabnącą wiarą, że jeszcze warto się starać. W kraju, w którym wszyscy pamiętali Marusarzów, Czechów, Fortunów, ale nic z tego nie wynikało. W którym miliony uprawiają amatorsko narciarstwo alpejskie, ale klasyczne leżało przez lata ugorem. Kolejne zimowe igrzyska oglądaliśmy dla samego piękna sportu, bo wiadomo było, że żadnego polskiego medalu nie będzie. PZN nie dawał sportowcom żadnego oparcia, bo jedyne co miał to długi i wojna między Tatrami a Beskidami. Żeby młody Małysz mógł częściej jeździć na zawody Pucharu Świata, zrzutki robili jego czeski trener Pavel Mikeska i sąsiedzi z Wisły.