
Akuszer śmierci
Rząd prywatyzuje służbę zdrowia. Przerzuca koszty leczenia na pacjentów
Niemowlę, alergik i zawałowiec. Co łączy te postacie? Wszystkie są ofiarami systemu opieki zdrowotnej obwiązującego od kilku lat w Polsce. Nie chodzi o błędy lekarskie. Lekarze w całym kraju apelują do władz, by wycofały się z rozwiązań, które powodują, że ubezpieczeni obywatele dopłacają z własnej kieszeni do gwarantowanej przez państwo opieki zdrowotnej. NFZ ucisza ich karami za złe wypisywanie recept i obciąża kosztami badań i leków. Minister Arłukowicz cieszy się tymczasem z rosnących oszczędności, a właściciele prywatnych klinik jeżdżą coraz droższymi samochodami.
Dziecko będzie zdrowe za 4 tys. zł
Badania bioder u niemowląt są w Polsce obowiązkowe. Chociaż wrodzone zwichnięcie stawów dotyka zaledwie 2 proc. noworodków, brak wczesnej diagnozy skutkuje wieloletnią, kosztowną rehabilitacją. Prawie 10 proc. przypadków kończy się w dorosłym wieku operacyjną wymianą bioder. Wczesne wychwycenie problemu zmniejsza ryzyko uszkodzenia głowy kości udowej aż pięciokrotnie. Niepotrzebne jest specjalistyczne leczenie, bo jeśli problem zostanie szybko zdiagnozowany, rodzice mogą pomóc dziecku za pomocą odpowiednich ćwiczeń.
Tymczasem mimo obowiązku przeprowadzenia badań najpóźniej do szóstego tygodnia życia wiele dzieci nie ma na nie szans. Na wizytę u specjalisty czeka się nawet cztery miesiące, wystarczająco długo, by uszkodzenie zdążyło się utrwalić. Większość rodziców decyduje się więc na płatne badania, często w tej samej przychodni. Badanie, na które z refundacją NFZ miejsca są za kilka miesięcy, za 50 zł można wykonać praktycznie od ręki. Dla troskliwego rodzica to nie tak znów wiele, ale jeśli pomnożyć to przez tysiące niemowlaków, budżet państwa notuje spore oszczędności. Tym bardziej że podatnikowi, który opłaca przecież składkę zdrowotną, nikt tych kosztów nie zwróci. Bo niby z jakiej racji? Ma przecież zagwarantowane przyjęcie u „darmowego specjalisty". Fakt, że grubo po terminie ustanowionym przez prawo, ale nie spędza to urzędnikom snu z powiek. Rodziny o niskim statusie majątkowym mocno odczuwają nawet tak niewielkie sumy. Co bardziej zdesperowane biorą na ten cel pożyczki, których oprocentowanie dodatkowo uderza w domowe budżety.
Rząd przerzuca na rodziców
także koszty badań słuchu, którego wady dotykają coraz większej liczby przedszkolaków. Skierowanie do specjalisty dostaniemy ręki do u lekarza pierwszego kontaktu. Tu jednak zaczynają się schody. Rodzice słyszą, że najbliższa wizyta możliwa jest za kilka miesięcy. I że mają szczęście, bo specjalista przyjmuje też prywatnie, w dodatku w tym samym budynku. Koszt takiej wizyty wynosi ok. 200 zł. Niewiele – myśli rodzic – jeśli ma uchronić dziecko przed głuchotą. Gorzej, jeśli okaże się, że – jak w wypadku czteroletniego Piotrka z Warszawy – dziecko wymaga drenażu uszu i wycięcia migdałka środkowego. Lekarz lojalnie poinformował mamę Piotrka, że na operację refundowaną przez NFZ czeka się od roku do trzech lat, ale w prywatnej klinice zabieg można wykonać od ręki za 4 tys. zł. Mama czterolatka nie wahała się ani chwili, podobnie jak znakomita większość polskich rodziców. Liczba dzieci operowanych prywatnie jest na tyle duża, że oszczędności NFZ idą w miliony złotych. Kolejne miliony trafiają do prywatnych klinik.
Prywatnie nie ma fuszerki
– Dzięki NFZ mój szef wymienił w zeszłym roku sprzęt w klinice i kupił sobie dwa nowe porsche: dużego cayenne i malutką sportową carrerkę – mówi Marcin, 29-letni ortopeda w trakcie specjalizacji. – U nas nikt nawet nie próbuje udawać, że w szpitalu pracuje, żeby leczyć. Etaty w państwowych placówkach i dyżury za śmieszne kilkaset złotych nie służą leczeniu, lecz naganianiu klientów – przyznaje lekarz. Schemat jest prosty: przychodzi pacjent z uszkodzonym kolanem – więzadłem lub ścięgnem zerwanym na siłowni, podczas gry w piłkę albo podbiegania do autobusu. Jeśli nie wygląda na nędzarza, lekarz od razu mu mówi, że na zabieg finansowany przez fundusz poczeka kilka miesięcy. Przez ten czas nie będzie mógł chodzić i przez długie zwolnienie straci pracę. Może przemęczyć się w gipsie i poczekać na miejsce w szpitalu albo zapłacić kilka tysięcy i dać się zoperować w prywatnej klinice nawet jutro, i to z pocałowaniem w rękę. – Z korzyścią dla siebie, bo w przeciwieństwie do państwowych szpitali korzystamy ze sprzętu i materiałów najnowszej generacji. Tu nie ma fuszerki. Pacjent płaci, pacjent ma. Ba, jeśli połamie się na początku roku, załapie się na zabieg na koszt NFZ, bo fundusz podpisuje z nami umowy. Dopłaci za salę, pobyt w szpitalu i rehabilitację, ale będzie obsłużony jak król – przyznaje doktor Marcin. Choć ostrych dyżurów szczerze nie cierpi, bierze ich nawet 10 w miesiącu. Każdy to średnio pięciu pełnopłatnych pacjentów dla kliniki i co najmniej kilku na rehabilitacji, też opłacalnej, bo od każdego „łebka" rehabilitant odpala mu potem 100 zł. Nic dziwnego, że o dyżury lekarze prawie się biją. Doktor Marcin już dziś wie, że po egzaminie specjalizacyjnym nie ma szans na etat w szpitalu. Dlatego zawczasu zapowiedział profesorowi, że zgłosi się na wolontariat i będzie dyżurował za darmo. – Ludziom trzeba pomagać. Bo wbrew pozorom uświadamianie im, że mają wyjście, choć kosztowne, to też forma pomocy. Gdybym miał wybór, wolałbym się zadłużyć, ale zoperować w nowoczesnej klinice. Mogłoby się okazać, że wyjdzie taniej niż w państwowym szpitalu – wyznaje lekarz.