High-tech – bilet do lepszego świata
Nie gódźmy się na sprowadzenie Polski do roli współczesnej kolonii
Polska wypada słabo w wielu rankingach, ale w tych dotyczących innowacyjności naprawdę tragicznie. Według Global Innovation Index zajmujemy w tej chwili 44. miejsce na świecie. Dokładnie pomiędzy Bułgarią a Czarnogórą. Już dość daleko za Czechami czy Estonią.
Przed spadkiem na jeszcze niższą pozycję ratują nas informatycy i programiści. Gdyby nie oni, trzeba by Polskę zaliczyć do technologicznego Trzeciego Świata. Nie mamy rozwiniętych ani nano-, ani biotechnologii, ani mechatroniki, ani przemysłów: elektronicznego, precyzyjnego, lotniczego, zbrojeniowego, farmaceutycznego, chemicznego, optycznego. Właściwie żadnej z dziedzin, które powinny się składać na nowoczesną gospodarkę.
Obraz prawdziwej katastrofy daje porównanie danych dotyczących nowych patentów. Na przykład Japończycy rejestrują ich rocznie ok. 200 tys., Polacy – 4 tys. Nic dziwnego, skoro przeznaczamy na badania i rozwój niespełna 1 proc. naszego PKB (przy unijnej średniej na poziomie 2,8 proc.). Mamy co prawda trochę parków technologicznych, ale ani jednego technopolis, czyli miasta lub okręgu przemysłowego w rodzaju Doliny Krzemowej, Silicon Glen w Edynburgu czy Discovery Park w Vancouver.
Pieniądze płynące z Brukseli stymulują wzrost naszego PKB głównie na zasadzie generowania dodatkowego popytu wewnętrznego. A co z rozwiązywaniem strukturalnych problemów polskiej gospodarki, poprawą jej efektywności, jak by to ujął ekonomista – pobudzaniem endogenicznych czynników wzrostu? Niestety, dostajemy z Unii raczej „ryby" niż „wędki". W ten sposób nigdy nie dogonimy krajów wysoko rozwiniętych, lecz jedynie uzależnimy się od ich pomocy. A co się stanie, gdy unijne pieniądze się skończą? Kto utrzyma tysiące zatrudnionych dziś przy ich rozdzielaniu urzędników? Co zrobią firmy, które istnieją tylko po to, by pozyskiwać eurodotacje?
W PRL przynajmniej kopiowaliśmy zachodnie licencje i próbowaliśmy je wdrażać w naszej gospodarce. W 1975 r. mogliśmy się pochwalić 10 tys. nowych patentów. Tymczasem od 1989 r. tylko wpuszczamy wielkie koncerny z ich własnymi liniami montażowymi, ciesząc się, że w tym czy innym powiecie bezrobocie wśród najgorzej wykształconych spadnie o całe 2 punkty procentowe. Gros zysków płynie jednak do zagranicznych central i ich właścicieli. Taka polityka to nic innego jak zadowalanie się odpadkami z pańskiego stołu, zgoda na sprowadzenie Polski do roli współczesnej kolonii, kraju skazanego na wegetację z łaski wielkich tego świata. Konkurencyjność oparta na niskich kosztach pracy właśnie się kończy, a wielkie firmy wkrótce przeniosą produkcję albo do krajów azjatyckich, albo do swoich macierzystych siedzib, jak ostatnio Fiat.
Dr Marian Szołucha jest ekonomistą, ekspertem Centrum Rozwoju Społecznego i Obywatelskiego