Dulszczyzna lewicy
Czy ktoś ma pretensje, że drogowskaz nie podąża drogą, którą wskazuje? Czy informacja, którędy jechać, by dotrzeć do celu, staje się z tego powodu mniej prawdziwa?
Podobnie nonsensowne jest wprowadzanie do debaty publicznej argumentów w rodzaju: „pozwólmy ludziom być szczęśliwymi". To częsty sposób agitowania za zmianami w prawie. „Zalegalizujmy związki partnerskie" – krzyczą zwolennicy postępu, sprytnie insynuując, że związki te są dziś nielegalne. Jest to oczywista nieprawda, ale język debaty ustawiany przez liberałów spycha konserwatystów na pozycje hamulcowych, którzy chcą, by szczęście było zakazane. Dlatego trzeba przypominać w dyskusjach rzeczy najprostsze, jak choćby to, że uprzywilejowanie w systemie prawnym i podatkowym małżeństwa nie zabiera nikomu możliwości pozostawania w nieformalnym związku, pozbawionym takich bonusów jak wspólne opodatkowanie. Każdy obywatel ma prawo do zmieniania partnerów, wyboru ekspresji seksualnej etc. Kiedy dokonuje takiego wyboru, nie podejmuje jednak obowiązków, z jakimi wiąże się małżeństwo, a tym samym nie uczestniczy w szczególnych przywilejach przynależnych małżonkom. Coś za coś.
Reguły zapewniają spójność
Nie pozwólmy zatem wmówić sobie, że stanie na straży konserwatywnego porządku jest odbieraniem komukolwiek wolności, „prawa do szczęścia" etc. Co więcej – owe wolności, którymi próbują nas wzruszyć lewicowo-liberalni dyskutanci, przysługują także konserwatystom. Każdy ma prawo zejść z drogi konserwatywnej, ale wcale nie oznacza to kompromitacji owej drogi. Tworzenie automatyzmu „popieram lewicowo-liberalne rozwiązania, bo tak żyję" jest niebezpieczną pułapką. Można powiedzieć nawet, że fundamentem konserwatywnego poglądu w rozmaitych sprawach bywają liberalne doświadczenia. Człowiek dojrzały nie wyciąga z własnych słabości wniosku, że trzeba obniżyć wymagania, by rozszczelnić reguły społecznego życia. Widzi raczej, iż istnienie owych reguł zapewnia światu spójność.
Zwolennikami ograniczenia dostępności alkoholu często bywają ludzie, którzy go nadużywali. Kiedy uda im się pohamować tę fatalną skłonność, prezentują pogląd, że sprzedaż wódki na każdym rogu służy rozpijaniu społeczeństwa. Podobnie z narkotykami. Wyobraźmy sobie, że na czele ruchu postulującego zaostrzenie kar za posiadanie niewielkiej dawki staje człowiek z przeszłością narkomana. Nikt nie zakwestionuje prawa takiego lidera do walki z narkotykami! Spróbujmy jednak pójść krok dalej. Lider ruchu antynarkotykowego w wyniku nawrotu uzależnienia sięga po heroinę i umiera z powodu przedawkowania. Czy to kompromitacja idei, które usiłował wcielić w życie? A może raczej dramatyczne potwierdzenie słuszności antynarkotykowych postulatów?
To oczywiście przejaskrawiony przykład. Trzeba jednak sięgać po mocne metafory, żeby pokazać nonsens lewicowo-liberalnej dulszczyzny. Gdyby serio traktować serwowaną nam toporną pedagogikę, Jarosław Kaczyński – bezdzietny kawaler bez prawa jazdy i konta – musiałby w debacie publicznej potępić politykę pronatalistyczną państwa oraz ideę wspierania rodziny, a także domagać się delegalizacji ruchu drogowego i możliwości przechowywania pieniędzy w bankach. Wtedy z pewnością zyskałby poklask elit, dla których pozostaje od lat obiektem drwin.
Podkreślmy raz jeszcze: debata publiczna nie polega na badaniu, kto jak żyje, lecz na uzgadnianiu, jakie normy wzmacniają wspólnotę, a jakie ją niszczą. Poglądy w tej sprawie mają wartość niezależną od moralności dyskutujących. Warto o tym przypominać wszystkim, którzy na co dzień demonstrują obrzydzenie tropieniem spisków, lustrowaniem rodziców i zaglądaniem ludziom do łóżka. Chyba że jest to łóżko konserwatysty.