Nabici w Facebooka
Największy na świecie portal społecznościowy może się okazać kolejną internetową bańką inwestycyjną
Czy jeszcze ktoś pamięta globalną wyszukiwarkę Yahoo!? Na przełomie tysiącleci nie było chyba internauty, który nie korzystałby z tej strony. W chwili debiutu w 2000 r. akcje firmy kosztowały ponad 100 dolarów. Dziś są warte niewiele ponad 15 dolarów. Czy podobny los za kilka lat spotka Facebooka?
To był najbardziej spektakularny debiut giełdowy zeszłego roku. Media z całego świata śledziły go z zapartym tchem. Sukces tego najpopularniejszego portalu społecznościowego stał się inspiracją do powstania książek, filmów i sztuk teatralnych. Szczerze – na Wall Street patrzyła większość z nas, bo doprawdy trudno znaleźć wśród znajomych kogoś, kto nie ma jeszcze konta na Fejsie. Analitycy prognozowali, że wkrótce użytkowników portalu będzie więcej niż Chińczyków, a to przełoży się na krociowe zyski. Jak to zwykle bywa, rzeczywistość nie sprostała oczekiwaniom. Zapowiadał się debiut roku, skończyło się totalną klapą...
Karmienie leszczy
Fejs na giełdzie to typowe „karmienie leszcza", co w giełdowym slangu oznacza sprzedawanie drobnym inwestorom akcji po zawyżonych cenach przez dużych inwestorów. W dniu debiutu w połowie zeszłego roku firma Marka Zuckerberga została wyceniona przez rynek na 104 mld dolarów. Cenę w ofercie publicznej ustalono na 34–38 dolarów za akcję.
Założyciel Facebooka jednego dnia stał się bogatszy od twórców Google. Już na otwarciu sesji, mimo bardzo wysokiej wyceny, akcje zyskały na wartości 11 proc. Pod koniec dnia wszystko wróciło do normy – akcjami handlowano po cenie debiutu. Mimo to firma zgarnęła z rynku 16 mld dolarów. Co zrobił Zuckerberg, który powinien dawać przykład innym inwestorom, wierząc w powodzenie swojej oferty? W pierwszym dniu... sprzedawał akcje. Świadomy nierealnej wyceny spółki upłynnił papiery za 1,13 mld dolarów.
Sprzedaż akcji Facebooka była PR-owskim majstersztykiem. O firmie pisano niemal wyłącznie w superlatywach. Niektórzy analitycy wróżyli błyskawiczne zyski. Kokosy zapowiadano już w dniu debiutu – akcje miały zdrożeć o 50, a nawet o 100 proc.! Ku zaskoczeniu inwestorów, zamiast wystrzelić w górę, podczas kolejnych sesji spadały z prędkością wodospadu. W ciągu miesiąca straciły jedną trzecią wartości. Dopiero wtedy giełdowi gracze, którzy dali się ponieść emocjom, zaczęli zwracać uwagę na liczby.
Już po pierwszym publicznym raporcie okazało się, że firma wcale nie zarabia, tylko przynosi straty. W II kwartale 2012 r. straciła 157 mln dolarów, choć w analogicznym okresie poprzedniego roku miała 240 mln dolarów zysku. Wprawdzie prawie o 300 mln dolarów wzrosły obroty, ale i koszty zwiększyły się trzykrotnie. Co z tego, że spółka jest 23. najwyżej wycenianą firmą w USA, skoro pod względem przychodów zajmuje dopiero 909. miejsce?
Graczom puściły nerwy. Grupa inwestorów, którzy stracili ponad 2,5 mld dolarów, zorientowała się, że została złapana w sieć. Zapowiedzieli pozew zbiorowy przeciwko tym, którzy namawiali ich do kupna akcji, oraz zarządowi firmy. Na dywaniku znaleźli się gwaranci emisji – bankierzy z Morgan Stanley i Goldman Sachs. W spór zaangażowała się prestiżowa kancelaria adwokacka Robbins Geller, która swego czasu wyrwała 7 mld dolarów od finansistów Enronu.
Szczególnie poszkodowani okazali się mali inwestorzy. Morgan Stanley kilka dni przed debiutem obniżył prognozy finansowe, o czym drobni ciułacze, dla których utajniono raporty, oczywiście nie mieli pojęcia.
Na czym zarabiać?
– Wykorzystuję FB do kontaktu z ludźmi o podobnych poglądach, w tym z moimi potencjalnymi wyborcami. Przede wszystkim informuję ich o mojej działalności poselskiej i zapraszam na planowane inicjatywy. To dobra forma kontaktu, bo dynamiczna, zarówno w sensie szybkości przekazu, jak i jego form. Dzięki FB tworzy się wokół posła społeczność, której mobilność i poziom identyfikacji będzie można ocenić podczas kampanii wyborczej – mówi „Uważam Rze" Artur Górski z PiS.