Opowieść o mieście utraconym
Poznajesz to miasto? – pytali w zwiastunie filmu „Warszawa 1935” jego twórcy. Raczej retorycznie, bo mało kto po wyjściu z kina odpowie na to pytanie twierdząco
Widzowie mogą się poczuć nieco zdezorientowani. Nie dlatego jednak, że autorzy filmu nie podołali zadaniu albo sfałszowali wizerunek stolicy. Przeciwnie. 20-minutowy obraz, który od piątku możemy oglądać na dużym ekranie i który powstał w całości dzięki zastosowaniu komputerów, to pierwsza w historii polskiego kina tak obszerna i bogata w szczegóły rekonstrukcja stolicy Polski z okresu dwudziestolecia międzywojennego. Autorzy filmu, Ernest Rogalski i Tomasz Gomoła, zaprosili nas na spacer ulicami miasta, którego w zasadzie już nie ma, miasta-ducha. Dlatego podczas filmowej wędrówki tak łatwo się zagubić. Odwiedzamy miejsca, które choć dzisiaj nazywają się tak samo jak przed 78 laty, wyglądają zupełnie inaczej. Warszawa lat 30. XX w. i współczesna stolica to niestety dwa różne miasta. Tę dawną często nazywano „Paryżem Północy". Dziś to nadużywane i wyświechtane określenie dla ucha przeciętnego Polaka brzmi abstrakcyjnie i pusto. Tymczasem wystarczy obejrzeć „Warszawę 1935", by wypełnić je treścią. – Efekt pracy, jaki zobaczyliśmy, przeszedł nasze oczekiwania. Dzięki projektowi widzowie mogą się przenieść w czasie i stać się na chwilę mieszkańcami Warszawy z 1935 r. Zobaczyć kamienice, których już nie ma, wyobrazić sobie stukot dorożek czy zgrzyt przejeżdżających tramwajów. Powstał nowatorski film w technologii 3D, nie tylko dla pasjonatów historii i varsavianistów – twierdzi Agnieszka Odorowicz, dyrektor Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, który wsparł finansowo projekt Rogalskiego i Gomoły.
Podróż wehikułem czasu
„Warszawa 1935" to dla mnie swego rodzaj prequel animacji stworzonej przez studio Platige Image dla Muzeum Powstania Warszawskiego. W „Mieście ruin", bo taki tytuł nosi ten film, obserwujemy Warszawę z pokładu liberatora krążącego nad wymarłym miastem wiosną 1945 r. Choć w zasadzie miasta już tam nie ma, jest jedynie wielkie gruzowisko – epitafium dla dawnej Warszawy, której blask zgasł w morzu zburzonych budynków. Wystarczy jednak trochę mocniej przekręcić korbą wehikułu czasu, aby zobaczyć tętniącą życiem, europejską stolicę. Film Rogalskiego i Gomoły przenosi nas do Warszawy o 10 lat młodszej niż ta znana z „Miasta ruin". Obserwujemy jeden dzień życia stolicy z połowy lat 30. XX w. Miasto zaczyna się wtedy dynamicznie rozwijać, w szybkim tempie staje się nowoczesną metropolią. Złowieszcze chmury zwiastujące wojenną katastrofę nie zasnuły jeszcze nieba.
Kamera wirtualnego operatora niespiesznie wędruje ulicami. Mijamy urzędników spieszących gdzieś do pracy, wystrojone warszawskie elegantki, robotników, gazeciarzy, policjanta kierującego ruchem na skrzyżowaniu. Możemy się zatrzymać pod markizami sklepowych witryn czy przysiąść w kawiarnianym ogródku. Ulice są ruchliwe. Trzeba bardzo uważać, by nie wpaść pod samochód lub tramwaj. Warszawa pokazana w filmie to miasto pełne dynamiki i witalności.
Jednak największe wrażenie robi pieczołowicie zrekonstruowana architektura. Przechodzimy obok klasycystycznego budynku z wieżyczką, przed którym parkują dorożki i taksówki. To dworzec kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, dzieło Henryka Marconiego. Dzisiaj w tym miejscu mamy wybetonowaną nieckę – wejście do stacji metra Centrum. Po drugiej stronie ulicy nie widać ząbkowanego owalu Rotundy, w filmie jej miejsce zajmuje okazała kamienica Pinkusa Lothego z fasadą wzorowaną na paryskim Luwrze, zwieńczoną wielkim neonem reklamującym piwo Żywiec. Nieco dalej niebo przysłania ogromny gmach Towarzystwa Ubezpieczeń „Rosja" z narożnikami przykrytymi charakterystycznymi kopułami. Do naszych czasów przetrwała jedynie reprezentacyjna klatka schodowa ukryta w szkaradnej bryle powojennego budynku.
Marszałkowska, choć już przed wojną była jedną z głównych ulic Warszawy, miała wtedy bardziej ludzki wymiar i gęsto wypełnione pierzeje. Gdybyśmy ówczesnym warszawiakom zapowiedzieli, że za niespełna 10 lat ciasno zabudowany XIX-wiecznymi kamienicami kwartał miasta zmieni się w ugór pl. Defilad, na którym wyrośnie Pałac Kultury i Nauki im. Stalina, z pewnością uznaliby nas za osoby niespełna rozumu.