Gorzałka i niewinni czarodzieje
Taka konstelacja polskich gwiazd w Ameryce przytrafiła się nam dwa razy. Raz, gdy w 1876 r. Helena Modrzejewska grywała w kalifornijskich teatrach, a towarzyszący jej Henryk Sienkiewicz zamykał się na farmie w stodole i pisał swoje opowiadania.
Tomasz Lach
Ostatni tacy przyjaciele. Komeda, Hłasko, Niziński
Instytut Wydawniczy Latarnik
I drugi – około roku 1968, kiedy w Los Angeles po swoje życiowe kariery zjawiła się trójka przyjaciół: Roman Polański, Krzysztof Komeda i Marek Hłasko. Zdolnego fotosisty i alkoholika Marka Nizińskiego nie licząc. Prawie wszyscy bohaterowie tej historii – Zofia Komedowa, Ewa Krzyżanowska, o gwiazdach nie wspominając – musieli umrzeć, by Andrzej Lach, syn Komedowej z pierwszego małżeństwa, mógł na podstawie ich wspomnień to niezwykłe polsko-amerykańskie zapętlenie opisać. Polański się zapamiętał na planie „Dziecka Rosemary" i najwyżej na weekendy wypadał na amatorskie tory wyścigowe, gdzie po pospiesznej instrukcji jakiegoś sztyfta od BHP palił gumy na zakrętach. „Mister Komida" niemal nie wychodził ze studia, bo już z Paramountem podpisał trzyletni kontrakt, a jego przeboje filmowe (ze słynną „Kołysanką") tylko w Stanach były puszczane z grających szaf 300 tysięcy razy w ciągu doby. Hłasce wiodło się źle. Dostał propozycję pisania scenariuszy do sitcomu dla telewizji CBS (to oznacza dojście do 70 proc. stacji telewizyjnych w Stanach). Ale: jak to? On, wybitny pisarz, zbuntowany, ofiara komunizmu ma pisać głodne kawałki dla gawiedzi? Nigdy! Nie będzie tresowanym telewizyjnym pieskiem! Więc noce zaczynał od rozrób w portorykańskich bądź irlandzkich barach. Potem pił na smutno i stukał w klawisze. A tu jeszcze przyplątał się Wojciech Frykowski (Agnieszka „Frytka" Frykowska to wnuczka), któremu Zosia Komedowa załatwiła w Stanach nieźle płatną posadę. A on jej za to przyłożył w twarz na odlew. Bo on tu nie przyjechał tyrać, on miał zostać ważnym dyrektorem w Hollywood. Choć warunków ku temu – żadnych. Do Komedy miał taki interes, aby ten pozwolił mu na wizytówce wydrukować jako miejsce pobytu ten apartament w luksusowym hotelu, jaki wytwórnia przydzieliła swemu kompozytorowi. Bo jak ktoś tylko taki adres zobaczy, to kontrakty gotowe. Więc tu perły narodowej kultury, tam kundelki, a na to wszystko – wóda. Co wieczór i do dna. I jak tu się dziwić, że temu Krzysiowi podczas podlewanego spaceru noga się na skarpie omsknęła i runął w przepaść. Jak nasza polsko-amerykańska wymiana kulturalna. Od wtedy – do dziś.