Dziecko nie jest rzeczą
Wywiad z dr. Maciejem Barczentewiczem, prezesem Fundacji Instytut Leczenia Niepłodności Małżeńskiej im. Jana Pawła II w Lublinie
Długo. Ze strony małżonków musi być zatem mocna motywacja i zaangażowanie.
Nie wiem, czy to aż tak długi czas. Jeśli chcemy mieć dziecko, to trzeba poczekać cierpliwie. Odniosę się jednak do tych dwóch lat leczenia. Wiele mówi się o tzw. personalizacji medycyny. Na przykład przy leczeniu nowotworów zwraca się uwagę na to, że każdy pacjent inaczej reaguje na leki, radioterapię. W naprotechnologii jest podobnie. Nie ma dwóch takich samych kobiet. Wielokrotnie u tej samej kobiety są różne cykle – dlatego trzeba dopasować leczenie do konkretnej sytuacji. Spersonalizować je. Żeby osiągnąć sukces, konieczna jest pełna współpraca małżeństwa. Bo my pracujemy w zespole: małżeństwo, lekarz, instruktor, psycholog, dietetyk. Traktujemy pacjenta kompleksowo, żeby go diagnozować, edukować i wyleczyć.
Mówi pan o instruktorze. Któż to taki?
Instruktor modelu Creightona ma bardzo ważne zadanie wprowadzenia małżeństwa w tajniki obserwacji kobiecego organizmu.
Zatrzymajmy się chwilę przy modelu Creightona.
To metoda naturalnego rozpoznawania płodności. Stworzył ją prof. Thomas Hilgers ze swoimi współpracownikami. W oparciu o metodę owulacyjną Billingsów opracował standardy zapisu i nauczania obserwacji wydzieliny pochwowej, które dają nam możliwości rozpoznawania z dużym prawdopodobieństwem owulacji, długości fazy przedowulacyjnej i poowulacyjnej. Te objawy obserwowane dają nam też możliwość doprecyzowania, w jakim czasie wykonać konkretne badania, np. laboratoryjne, ultrasonograficzne, badania hormonów. To jest taki rozszerzony wywiad lekarski, który pomaga w diagnostyce i leczeniu. Pozwala wybrać właściwą drogę. Prowadzenie obserwacji w sposób ciągły umożliwia również monitorowanie całego procesu leczenia i podawanie leków w optymalny sposób.
Czyli niepłodne małżeństwo najpierw trafia do instruktora?
Różnie to bywa. Jeśli para trafi najpierw do instruktora, to ja jako ginekolog mam skróconą pracę, bo przychodzą do mnie już z założoną kartą obserwacji. Ale często jest również tak, że para życzy sobie najpierw konsultacji lekarskiej, by lekarz ocenił możliwości. I dopiero ja kieruję taką parę do instruktora, który prowadzi szkolenie w zakresie modelu Creightona. Potem para wraca do lekarza.
A jaka jest skuteczność naprotechnologii w leczeniu bezpłodności? Porównajmy to z in vitro.
Jest to trudne. W statystykach in vitro podaje się ilość ciąż na jeden transfer. Wiadomo, że tych transferów może być wiele. Stąd porównanie będzie nieczytelne. W naprotechnologii wyniki to liczba urodzonych dzieci na parę małżeńską. Tu jest różnica. Szacuje się skuteczność naprotechnologii na 50–52 proc. Badanie z ubiegłego roku z Kanady mówi nawet o 60 proc. Jest to oczywiście zależne od przyczyny niepłodności. Na przykład prof. Hilgers podaje w opublikowanych w 2004 r. wynikach Instytutu Pawła VI w Omaha, że przy niedrożności jajowodów jest to 30 proc., przy endometriozie do 60 proc., a przy zaburzeniach owulacji nawet 80 proc. Jak widać, skuteczność zależy od przyczyny i sposobu leczenia.
Leczenie to chyba zasadnicza różnica między naprotechnologią i in vitro?
Tak. In vitro nie szuka przyczyny, tylko sposobu na dostarczenie dziecka. Ma zaradzić brakowi potomstwa. Nie jest procedurą leczniczą. To jest pewne przekłamanie. Inseminacja też nie jest leczeniem. Jest po prostu procedurą zootechniczną zastępującą normalny akt małżeński poprzez podanie nasienia do szyjki czy też do jamy macicy. A naprotechnologia leczy przyczyny niepłodności.
Wyleczenie jest całkowite?
Mam coraz więcej pacjentek, które urodziły jedno dziecko i rodzą kolejne. Nie muszą się do nas ponownie zgłaszać. Mam wiele takich świadectw. Zamieszczam je regularnie w internecie na stronie www.macierzynstwoizycie.pl. Ludzie sami mówią o swoich doświadczeniach, przysyłają nam zdjęcia swoich dzieci i ja się z tego cieszę. Są oczywiście przypadki, gdy małżonkowie, którzy chcą mieć kolejne dziecko, muszą się zgłosić ponownie do leczenia.