Czyściciele kamienic
Od lewego
Piotr Ikonowicz
Na warszawskiej Pradze doszło do dwóch podpaleń. W nocy po Brzeskiej chodzą patrole sąsiedzkie, chcąc zapobiec dalszym pożarom. Mieszkańcy są przekonani, że to sprawka deweloperów, którzy pragną „oczyścić teren" ze starych komunalnych czynszówek, by móc inwestować. Pewien członek zarządu dzielnicy Śródmieście, niejaki Tadeusz M., działacz SLD i deweloper, tak długo podpalał i zalewał kamienicę przy Czerniakowskiej, aż zmusił mieszkańców do przeprowadzenia się do należących do niego mieszkań. Po czym kupił tę kamienicę od dzielnicy za kwotę ok. 200 tys. zł, aby sprzedać teren za półtora miliona dolarów. Teraz jego firma upadła i za długi licytowane są te właśnie mieszkania z lokatorami. Na ostatniej licytacji w zeszłym roku jedno z mieszkań z czteroosobową rodziną poszło za 25 tys. zł. Rada Warszawy podjęła nawet uchwałę o zadośćuczynieniu lokatorom za krzywdy doznane w wyniku działań nieuczciwego samorządowca dewelopera z SLD, ale nic takiego się nie stało.
Bezprawie i przemoc doprowadziły już w Warszawie (i nie tylko) do tragedii tysięcy ludzi, którzy w starciu z mafią umiejętnie wykorzystującą system prawny chroniący prawa właściciela, a ignorujący prawa lokatora, nie mają szans. Po stronie „czyścicieli kamienic" – odłączających prąd, gaz, wodę i z rozmysłem niszczących domy – staje niezłomnie prokuratura, która umarza sprawę za sprawą, nie dopatrując się w działaniach spekulantów znamion przestępstwa.
Ludzie sądzą, że ci prokuratorzy są przekupieni, że od mafii pieniądze biorą również sędziowie i samorządowcy. Bo jak inaczej wytłumaczyć spokojne przyglądanie się jawnym aktom bandytyzmu? A jednak jest inne wytłumaczenie. Cały nasz system prawny i sposób sprawowania władzy sprzyja bogaceniu się jednostek kosztem większości społeczeństwa. I gdy właściciel zimą rąbie siekierą drzwi mieszkania, żeby się pozbyć niechcianych lokatorów, policjanci widzą akt własności, a nie dostrzegają skulonych ze strachu, przerażonych dzieci.
Do prawego
Janusz Korwin-Mikke
Ludziom wmawia się rozmaite głupoty. Np. taką, że nie ma to jak własny władca. Tymczasem bardzo dobrymi królami Polski byli np. Władysław Jagiełło (Litwin) czy Stefan Batory (Węgier). Przykład może bardziej drastyczny: Chińczykom znacznie lepiej się żyło w okupowanym przez Brytyjczyków Hongkongu niż na okupowanym przez klikę Mao Zedonga kontynencie. Khmerzy zaś pod okupacją Czerwonych Khmerów dra Pol Pota mogli tylko wzdychać za czasami francuskich kolonizatorów...
A Jezusa Chrystusa starał się od śmierci ocalić okupant, rzymski namiestnik, Poncjusz Piłat – podczas gdy właśni kapłani domagali się: „Ukrzyżuj Go!".
Drugim mitem jest to, że dla człowieka z ludu najlepszym władcą jest swojak, inny człowiek z ludu. Co prawda mądrość ludu z Kresów powiada „I z Iwana nie ma pana, a z Mariki dobrodijki" – ale takie przekonanie jest częste i daje o sobie znać w wyborach. Co swój chłop, to swój chłop – no nie?
No cóż: Piłat był bardzo bogatym arystokratą, natomiast tłuszcza wrzeszcząca: „Na śmierć! Na śmierć!", składała się z Prostego Ludu. Takiego samego Ludu, który np. w 1848 r. w Galicji rżnął panów żywcem piłami... Ciekawe, że ludzie, którzy budowali III Rzeczpospolitą, jakoś nie zauważali, że to królowie i arystokraci chronili Żydów – a pogromy urządzał właśnie Prosty Lud. Wprowadzili demokrację – a teraz się dziwią...
Czytałem niedawno wspomnienia Stefana Zweiga pisane podczas wojny w Szwecji. Pisze w nich On, że przez I wojną światową to wszystko było dobrze ułożone, nikt nie myślał o żadnych nacjonalistycznych rzeziach, nikt nie bał się o swoje życie i swój majątek. Biadoli tak przez cztery bite kolumny, zastanawiając się, co takiego się stało z naszą cywilizacją. Dlaczego popadła w otchłań barbarzyństwa?