Z Andów na Komunistyczny Festiwal Młodzieży
W ładnej niebieskiej sukience, świetnie pasującej do jej czarnych włosów, akompaniując sobie na bębnie, Violeta Parra zaśpiewała w 1955 r. na V Światowym Festiwalu Młodzieży i Studentów w świeżo zbudowanym Pałacu Kultury i Nauki.
Violeta poszła do nieba
reż. Andrés Wood
Art House
Miała 38 lat, w ojczystym Chile nagrywała już swoje folkowe piosenki i występowała w radiu. W Warszawie publiczność powitała ją gorąco, bo była jednym z egzotycznych, kolorowych ptaków, jakie zawitały do szarej, zrujnowanej stolicy. Występ Parry w strzelistym „podarunku" od Stalina oglądamy w świetnym filmie Andresa Wooda. Dramat „Violeta poszła do nieba" zdobył Wielką Nagrodę Jury w Sundance i przybliża nam właśnie postać tej niezwykłej indywidualistki, żyjącej w zgodzie ze sobą i pod prąd ówczesnym społecznym oczekiwaniom. Po zakończeniu warszawskiego festiwalu artystka – nie tylko pieśniarka gromadząca tradycyjne ludowe chilijskie utwory i pisząca własne, ale też twórczyni ceramiki, obrazów i kilimów – zdecydowała się na zwiedzanie Związku Radzieckiego i Europy. Nie przerwała podróży nawet wtedy, gdy dowiedziała się o śmierci najmłodszej córki. Nie wróciła do pozostałej trójki dzieci od razu, została jeszcze na dwa lata w Paryżu. Gdy zakończył się jej związek ze szwajcarskim flecistą i antropologiem – już w Chile – Violeta, pierwsza Chilijka z wystawą w Luwrze, strzeliła sobie w głowę. Odkrycie jej wspaniałej muzyki, którą Wood hojnie wypełnił obraz, miało dla mnie podobną rangę jak zapoznanie się za pośrednictwem kina z do tej pory nieznaną mi twórczością Arthura Russella („Zostań ze mną" Iry Sachsa) i Rodrigueza (nagrodzony Oscarem dokument Malika Bendjelloula „Sugar Man").
Parra nie doczekała prezydentury Salvadora Allende ani dyktatury Pinocheta. Andres Wood odniósł się do obydwu w swoim wcześniejszym filmie, „Machuca". W opowieść o dorastaniu wpisał przyjaźń bogatego nastolatka Gonzala i biednego chłopaka ze slumsów Santiago, Pedra Machuca. Chłopcy poznają się w katolickiej, anglojęzycznej szkole. Prowadzący ją ksiądz McEnroe zgodnie ze swoimi lewicowymi przekonaniami i linią rządu zaprasza do niej ubogie dzieci. W rodzinie Gonzala „postępowy" ojciec patrzy przez palce na romans faszyzującej żony z właścicielem ziemskim, dzięki któremu w domu można mieć często frykasy dostępne tylko na czarnym rynku – jajka, oliwę, mleko skondensowane. Od wskazywania winnych kryzysu reżysera bardziej interesują niuanse psychologiczne w zachowaniu postaci i wpływ polityki na pojedyncze losy. Ale muszę przyznać, że sceny ulicznych demonstracji wyglądają niezwykle autentycznie. „Machuca" przypomina nieco słynne „Do widzenia, dzieci" Louisa Malle'a. Tam uczeń francuski przyjaźnił się podczas niemieckiej okupacji swego kraju z uczniem pochodzenia żydowskiego. I tam też owa przyjaźń została bardzo gwałtownie przerwana przez bezwzględną historię stworzoną przez dorosłych...