Chińska zagadka
To fenomen. Od zrewoltowania języka poczęły się wszystkie chińskie rewolucje XX w. Co potwierdzało tylko konfuncjańskie przekonanie, że filologia to królowa wszelakich nauk
Chińczycy byli pierwsi prawie we wszystkim. Papier, druk, liczydła, jedwab, proch, kompas – to tylko najbardziej znane z tysięcy odkryć i wynalazków, które zawdzięczamy Chińczykom. Jako pierwsi stworzyli też nowoczesne państwo. Jak pisze brytyjski historyk John King Fairbank, „z licznymi instytucjami administracyjnymi, archiwami, doborem urzędników według kwalifikacji ustalanych na podstawie egzaminów, centralną kontrolą nad gospodarką, społeczeństwem, literaturą i myślą". I wszystko to 2 tysiące lat przedtem, nim w praktyce to samo zastosowali Sowieci. Historia lubi paradoksy – więc Chińczycy najpierw byli pierwsi, a potem ostatni. Koniec XIXw. i pierwsza połowa następnego to czas chaosu, upokarzającej kolonizacji, rozpadu wielkiego państwa na kilkadziesiąt samodzielnych prowincji i niekończących się wojen. Tu warto sięgnąć po nieco zapomniane powieści Pearl Buck, wspaniałej kronikarki chińskiego świata w kompletnym chaosie i tragicznym upadku.
Dlaczego upadli? Jednym z fascynujących tropów jest język. Na początku XX w. chiński establishment nadal posługiwał się słownictwem i pismem powstałym 200 lat przed naszą erą. „Każdy ważniejszy znak – pisze Fairbank – miał, jak cebula, wiele warstw znaczeniowych, które narastały przez wieki, kiedy używano go do różnych celów. [...] Jakiego znaczenia należy się dopatrywać w takim znaku, zależy od kontekstu, co z kolei wymaga znajomości ksiąg klasycznych. [...] Bez długotrwałych studiów nad nim [pismem i literaturą] człowiek miał zamkniętą drogę do awansu". Siłą rzeczy system ten preferował ludzi dojrzałych, a raczej ludzi wręcz starych. Tych, którzy zdążyli zgromadzić w pamięci setki i tysiące ksiąg. Pamięć była ważniejsza niż innowacje. Ba, innowacje były bardzo kłopotliwe, gdyż dodawały nowe znaczenia do znaczeń już utrwalonych. Innowacje były podejrzane i niebezpieczne. Groziły bowiem nie tylko językowi, ale i kaście kapłanów słowa. Podważały ich kwalifikacje, status, władzę i majątek.
Ta kasta, mandaryni, nieprzypadkowo stała się synonimem XX-wiecznych europejskich intelektualistów, którzy specjalizowali się w egzegezach Marksa, Lenina i akolitów i w narzucaniu kulturze jedynie słusznych wyjaśnień, co jest cacy, a co be. Wystarczy się rozejrzeć, aby dziś w Polsce ujrzeć podobną kastę wszytkowiedzących „autorytetów" medialnych, trzymających maluczkich za pysk i uzurpujących sobie prawo do rządzenia nimi w sposób, jaki im się tylko podoba. Tylko oni mają prawo definiowania i interpretowania znaczeń, faktów, procesów. I to oni decydują, o czym warto w ogóle debatować w publicznej przestrzeni oraz o czym kategorycznie mówić nie należy.
Rewolucja zaczęła się w Chinach nie od zdobycia władzy, ale od wprowadzenia mowy potocznej jako języka pisanego. Młodzi ludzie, często kształceni na Zachodzie, w Anglii i w USA, wprowadzali język potoczny do literatury, nauki, polityki, sztuki. To była rewolucja w formach komunikacji. Ruch Nowej Kultury, jak analizuje Fairbank, złamał tyranię klasycznych ksiąg. Młodzi atakowali mity, legendy, stereotypy. Na nowo odczytywali tradycję, historii oficjalnej, skostniałej i represyjnej przeciwstawiali folklor i nieliczne utwory ludowe od XV w. spisywane w języku mówionym. Chyba nigdzie na świecie odnowa kultury nie odegrała aż takiej roli w odnowie państwa.
Najważniejszym wyzwaniem dla Ruchu Nowej Kultury była konfrontacja tego, co robili w Chinach, z tym, co historia zrobiła ze światem. Masakry i barbarzyństwa I wojny światowej oznaczały, że cywilizacja zachodnia, która miała być wzorem dla Chińczyków, też została z konieczności zanegowana. Kompromitacja Zachodu zmusiła ideologów ruchu do łapczywych poszukiwań nowych wzorów. Tak sięgnęli po socjalizm, ruchy emancypacyjne i rewolucyjne, prawa świata pracy... Rewolucja zrodzona w języku wyległa na ulice, a 4 maja 1919 r. na placu Tiananmen w Pekinie studenci demonstrowali po raz pierwszy.