Niebezpieczne jutro
Kino przepowiada przyszłość. Jedno proroctwo na dziesięć się sprawdzi
Te filmy kapią regularnie jak deszcz w październiku. Co sezon otrzymujemy dwie, trzy antyutopie, czyli dziełka, które ostrzegają, że w naprawdę niedalekiej przyszłości spotka nas coś bardzo, ale to bardzo nieprzyjemnego. Oczywiście, tak naprawdę nie chodzi tu o wizje futurystyczne – kino tylko przesuwa w przyszłość nasze jak najbardziej aktualne lęki, wzmacnia je i wstawia w egzotyczne dekoracje. No więc rozejrzyjmy się po najświeższych zasobach.
Mówi przeze mnie Elvis
Pretekstem jest film „Intruz" – właśnie na ekranach. Roztkliwiać się nad nim jako dziełem sztuki nie ma najmniejszego powodu. To tylko sfilmowana książka Stephenie Meyers, a pani ta okazała już ciężką rękę, tworząc literackie podstawy „Sagi »Zmierzch«". Lecz my nie wyceniamy jej talentu, bo po prawdzie nie ma czego, lecz zastanawiamy się, co takiego jest w piramidalnej historyjce z przyszłości, że ludziom się chce na nią chodzić. Bo rzecz wygląda absurdalnie – po najeździe obcych na Ziemię pozostali tu w pewnej liczbie kolonizatorzy z wyglądu podobni do meduzy. Taka meduza – jak wirus – potrzebuje swego nosiciela. Po prostu wszczepia się ją pod skórę. I teraz ona i nosiciel występują niejako w jednej osobie, z tym że dookolne towarzystwo nigdy nie jest do końca pewne, czy rozmawia akurat z meduzą czy z człowiekiem.
Bardzo chcemy mieć inne wspomnienia niż te, które mamy, pragniemy odmienić swój los. To dlatego tak lubimy oglądać kinowe wizje przyszłości
Przypadek taki trafił się pięknej (uroda lalki Barbie) Melanie. I to w momencie, gdy o jej względy zabiega dwóch kawalerów. Jeden był jej miłością przed laty i wyraźnie leci na urodę i osobowość samej dziewczyny. Z drugim trochę gorzej – ten wymienia z panienką karesy, ale wyraźnie woli, gdy jej ustami przemawia ten wszczepiony kosmita (ksywa Wagabunda). Bo stwór jest po prostu inteligentniejszy niż ona. O tym, że w finale lekko wkurzeni tymi szczepionkami Ziemianie ruszają z sierpami na obcych, już sobie darujemy. Zastanawia nas natomiast sam pomysł – że oto ktoś się nam w mózgu i psychice zagnieździł i przemawia naszymi ustami. Ejże, czy to czasem nie jest podskórna obawa, iż my już nie mówimy sami z siebie, tylko „mówi nami" telewizor, witryny internetowe, towarzystwo z pubu, w którym przesiadujemy?
Jak raz po raz trafię na „Trudne sprawy" bądź „Dlaczego ja?" i posłucham jazgotu, który się stamtąd wylewa, nabieram przekonania na granicy pewności, że bohaterowie tych historyjek w ogóle nie mówią od siebie. Oni wydzielają teksty żywcem wzięte z powiadomienia urzędowego (raczej z tych głupszych urzędów) albo z protokółu policyjnego (tych raczej głupszych policjantów). „Wszystko zrozumiesz, jak się udasz ze mną! A gdzie mam się udać? Udaj się, to zrozumiesz". I tak na okrągło. No dobrze, to jest ta legendarna widownia Polsatu. Ale co powiedzieć o facetach, którzy cały znany sobie świat potrafią opisać wyłącznie cytatami z „Misia"? A co powiedzieć o takich, którzy zakochali się w Elvisie, mając lat 15, i do tej pory o życiu wiedzą tyle, co z refrenów jego piosenek? I – broń Boże – nie chcą wiedzieć więcej. Jak oni mówią, to mówią sami, czy to Elvis przez nich przemawia? Cóż, do rozważenia.
Dajcie się nam pozarzynać
Stało się! W pierwszych latach XXI w. wybuchła światowa wojna jądrowa. Tak sugerują twórcy filmu „Equilibrium" (2002). Oczywiście nikt nigdy nie dociecze, kto pierwszy nacisnął guzik. Ale kilku ocaleńców z zagłady wyciągnęło wnioski: kolejnej wojny nuklearnej nie przeżyjemy, więc należy jej zaradzić. Jak? Wytępić w ludziach to, co jest zarzewiem każdego konfliktu – emocje. Niech sobie ludzie żyją, ale jak roślinki. Ustabilizowana, w miarę zasobna wegetacja, nic więcej. Bo na „więcej" to się naśle specjalną policję. Dla stabilnego samopoczucia wystarczy wstrzykiwać sobie regularnie „prozjum" – cud farmacji, który zobojętnia. Tylko że w ludziach nie da się zabić miłości do płócien mistrzów renesansu, a choćby i do starej ebonitowej płyty gramofonowej. I za taki detal gotowi są oddać życie.