Szkoła to więzienie
Wywiad z prof. Peterem Grayem, amerykańskim psychologiem
Celem państwowej edukacji nie było więc zlikwidowanie analfabetyzmu, tylko przejęcie przez polityków kontroli nad tym, co ludzie czytali, co myśleli i jak się zachowywali.
Mówi pan o zaszłościach historycznych. Czy w dzisiejszych czasach nie możemy wykorzystać publicznego szkolnictwa tak, by służyło uczniom?
Chodzi o to, że w tym modelu edukacja to wiedza, którą dorośli wtłaczają dzieciom. Z tym że ten sposób uczenia się jest bardzo mało skuteczny. W jednym z eksperymentów psycholog Laura Schulz pozwoliła grupie dzieci w wieku czterech–pięciu lat bawić się zabawką, która emitowała dźwięki i światło – w zależności od tego, który guzik naciśnięto. Równocześnie w drugiej grupie nauczyciel dokładnie objaśnił, jak działa zabawka i jaki efekt wywołują poszczególne guziki. Okazało się, że w pierwszej grupie dzieci bawiły się znacznie dłużej niż w drugiej.
Ci ostatni uznali, że nauczyciel powiedział im wszystko, czego mogą się dowiedzieć. Nie ma powodu, by sądzić, że ten sam efekt nie występuje w szkole.
A nie można uczniów zachęcić do nauki ocenami albo innymi nagrodami?
Na początku lat 70. na Uniwersytecie Michigan przeprowadzono eksperyment na grupie przedszkolaków, które bardzo lubiły malować flamastrami. Podzielono ją na dwa mniejsze zespoły: jeden poproszono o namalowanie rysunku, nie oferując nic w zamian. Drugiemu obiecano nagrodę w postaci atrakcyjnego dyplomu. Ci, którym dano „marchewkę", namalowali wyraźnie gorsze rysunki, a poza tym spędzili nad nimi o połowę mniej czasu niż ich koledzy z pierwszego zespołu. Podobne eksperymenty przeprowadzano na osobach w różnym wieku i zawsze efekt był taki sam: nagrody nie tylko nie pomagają, ale nawet szkodzą w edukacji.
Skoro obowiązkowe publiczne szkolnictwo szkodzi, to co wprowadzić w zamian?
Prawie w całej historii świata edukacja dzieci była w ich własnych rękach. Tak jak dzieci rodzą się z instynktowną potrzebą jedzenia i picia, tak samo naturalne jest ich pragnienie, by uczyć się tego, co im potrzebne, żeby mogły sprawnie funkcjonować w otaczającym świecie. Jesteśmy kierowani wrodzoną ciekawością, chęcią zabawy i nawiązywania kontaktów. U zdrowego człowieka pędu do wiedzy nigdy nie da się zaspokoić.
Sugeruje pan, że dzieci w ogóle nie potrzebują nauczycieli?
Rzeczą łączącą bardzo wielu wybitnych ludzi, którzy osiągnęli sukces w zupełnie różnych dziedzinach, jest to, że nie lubili szkoły. Często też byli z niej wyrzucani albo sami odchodzili, a wiedzę zdobywali na własną rękę. Można tu wymienić chociażby Marka Twaina, Thomasa Edisona, Winstona Churchilla, Alberta Einsteina czy Richarda Bransona.
Mówi pan o wyjątkowych przypadkach. A co z większością dzieci, które nie mają ambicji zmieniania świata?
W 1999 r. Sugata Mitra, wówczas szef działu naukowego jednej z firm informatycznych w Indiach, zainstalował komputer na ścianie budynku w slumsach w Nowym Delhi. Większość dzieci z okolicy nie tylko nie widziała nigdy wcześniej komputera, ale też często nie umiała czytać i pisać. W ciągu kilku dni bez jakiejkolwiek pomocy dorosłych same nauczyły się włączać muzykę, uruchamiać gry i w nie grać, używać programów graficznych do rysowania, korzystać z internetu. Mitra powtarzał ten eksperyment wielokrotnie, zarówno na wsiach, jak i w miastach, i wszędzie wynik był taki sam.
Ale znajomość komputera to ciągle mało, by funkcjonować we współczesnym świecie. A co z innymi umiejętnościami?
Pod koniec lat 60. Daniel Greenberg, młody profesor fizyki z Columbia University, zaniepokojony apatią panującą wśród uczniów w tradycyjnych szkołach, stworzył szkołę, w której to właśnie uczniowie decydują, co chcą robić. Mogą na przykład grać na gitarze, chodzić po drzewach, łowić ryby, grać w koszykówkę, ale także uczyć się matematyki, fizyki czy geografii. Wybór należy do nich. Nie są do niczego zachęcani ocenami ani kontrolowani testami.