Fabryki lemingów
Polskie szkoły produkują niezaradnych, posłusznych i głupich obywateli
Edukację młodego człowieka można porównać do rzeźbienia w bryle marmuru. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że w dzisiejszej Polsce, a także w większości krajów UE, rzeźbienie zastąpiono znacznie mniej skomplikowanym procesem – cięciem mydła w identycznie sformatowane kostki. Jakby chciano dochować się młodego pokolenia, które zamiast samodzielnie myślących mózgów ma coś na podobieństwo piłeczek pingpongowych. Szkoły przekształcają się w fabryki lemingów.
Jakkolwiek ponuro by to zabrzmiało, jedno wydaje się pewne: edukacja po 1989 r. ma jakby niższą jakość niż w czasach PRL. I nie chodzi tutaj tylko o reformę gimnazjalną wprowadzoną pod rządami wielkiego psuja, Midasa au rebours III RP, Jerzego Buzka. Zabrano wówczas młodzieży jeden rok pierwszej „małej dorosłości" z wyboru, aby stłoczyć ją w zrejonizowanych i cielęcych gimnazjach.
Najbardziej porażająca wydaje się konstatacja, że z indoktrynowanych ideologicznie szkół w epoce PRL wychodziła młodzież bardziej gruntownie i wszechstronnie wykształcona, bardziej otwarta na świat, bardziej samodzielnie i niepokornie myśląca niż w czasach obecnych.
Źle jest od początku
Nie za bardzo wiadomo, po co cały cyrk z posyłaniem sześciolatków do szkół, skoro od lat pierwsze trzy klasy szkoły podstawowej (tzw. nauczanie zintegrowane, kiedyś nazywane początkowym) bardziej przypominają przedszkole niż szkołę. W jakimś sensie młodzi Polacy uczęszczają dziś do przedszkola aż do 10. roku życia. Zrezygnowano z jasnego systemu ocen, zastępując je ocenami opisowymi, piecząteczkami pod zadaniami domowymi, brakuje rytmu nauki (przerwy „na żądanie" i według uznania nauczycieli) oraz innych form tradycyjnego rygoru – to wszystko sprawia, że dzieci w szkole traktuje się o wiele bardziej infantylnie, niż na to zasługują. Z tzw. bezstresowością nie jest więc źle, gorzej już chociażby z nauką pisania. Dajmy prosty przykład: niegdyś uczeń, ćwicząc pisownię wyrazów z – dajmy na to – „ż" i „rz", przepisywał do zeszytu dziesięć zdań zawierających słowa z owym „zet z kropką" lub „erzet". Dziś wpisuje zaledwie w 10 kratek 10 liter „ż" lub „rz". To w wersji optymistycznej, bo w tej gorszej nie pisze niczego, tylko wkleja w odpowiednie miejsca 10 naklejek dołączonych do jednorazowych zeszytów ćwiczeń. Wszystko służy wzrostowi bynajmniej nie dziecięcych umysłów, ale zysków olbrzymiego przemysłu wydawców podręczników (jednorazowych!).
Oczywiście można zarzucić powyższemu wywodowi, że są to jedynie refleksje starego ramola, który nie rozumie, że formy kształcenia muszą się unowocześniać. Tyle że „modernizacji" ulega nauczanie literatury, historii, natomiast na lekcjach techniki gimnazjalistów nadal katuje się pismem technicznym, haftowaniem, wytwarzaniem bombek choinkowych. Jakby ktoś nie zauważył, że z czasu stukających maszyn do pisania przeszliśmy w epokę tabletów.
Ale dość przykładów; takich kwiatków można przywołać multum. Jeżeli zastosować w stosunku do współczesnej polskiej oświaty ewangeliczną zasadę poznawania po owocach, to są one fatalne. Kilka lat temu redakcja „Dziennika" przeprowadziła często przywoływany eksperyment: o napisanie „nowej" matury z języka polskiego poproszono prof. Marcina Króla oraz pisarza Antoniego Liberę. Obaj otrzymali oceny dostateczne. Wystawia to fatalne świadectwo albo obu panom wykształconym w starym edukacyjnym rycie, albo współczesnej maturze i wiodącej ku niej 12-letniej ścieżce edukacyjnej. Stawiam na to drugie.
Poddawana nieustannym reformom programowym polska szkoła XXI w. ma jeden tylko cel: wyprodukować mało kreatywnego absolwenta, mierzącego się z jednym tylko zadaniem: rozwiązywaniem egzaminów testowych, które w dużej części polegają na stawianiu krzyżyków w odpowiednich kratkach. W całej tej zabawie chodzi o to, żeby jak najbardziej wpasować się w sam środek przeciętności.