Tauromachia
Walki byków to dla Hiszpanów wielowiekowa, obudowana filozofią tradycja. Dla obcokrajowców tylko barbarzyński spektakl. Spróbujmy z mniejszymi emocjami spojrzeć na wzbudzający tak silne uczucia rytuał ryzyka i śmierci – proponuje słynny podróżnik
Aficionado. Każda nowa gwiazda na firmamencie tauromachicznym zasiewa ożywcze ziarno pasji w hiszpańskich sercach i zwiększa popularność walki byków. Kraj jest podzielony na jej obrońców i przeciwników. Zwolennicy podkreślają szlachetność wyniesionego do rangi sztuki starożytnego rytuału ryzyka i śmierci. Twierdzą, że ten fenomen kulturowy stanowi nierozłączną część tożsamości narodowej, nie mówiąc o biznesie zapewniającym 250 tys. miejsc pracy i przynoszącym ponad miliard euro dochodu. W obronie corridy wystąpił sześć lat temu i ponownie w ubiegłym roku laureat literackiej nagrody Nobla Mario Vargas Llosa. Razem z nim ponad 50 latynoskich intelektualistów wystosowało petycję do UNESCO, w której wnosili o zaliczenie corridy do dziedzictwa kultury światowej. Uważali, że to uchroni ją przed atakami animalistów i przed globalizacją, która zagraża nienaruszalnej części hiszpańskiej duszy. Wybitny pisarz napisał: „To symbolizm reprezentujący ludzkie uczucia, tajemniczość, z jakiej składa się nasze życie, która istnieje tylko dzięki narodzinom i śmierci". Walkę byków chętnie ogląda król Juan Carlos, a jego zmarła niedawno matka była zagorzałą aficionado. To nieprzetłumaczalne słowo, które oznacza po części znawcę odróżniającego prawdę od fałszu i zakochanego w bykach, matadorach, w ferii.
Barcelona. Rok temu katalońska arena Monumental odnotowała swój pogrzeb. Ostatnia w tym mieście corrida, na którą bilety u koników osiągały cenę ponad 1 tys. euro, miała pożegnanie godne swojej historii. Amfiteatr nabity do ostatniego miejsca: 20 tys. widzów, 400 dziennikarzy i trzech uwielbianych toredorów, którzy zapewnili spektakl na najwyższym poziomie. Roznoszące się daleko gromkie olé! i owacje na stojąco nie przyćmiły radości obrońców zwierząt świętujących na zewnątrz swoje zwycięstwo. „To już koniec współczesnego reliktu zdziczenia, krwawej jatki pobudzającej w człowieku prymitywne instynkty – wiwatowali – a przede wszystkim koniec męczarni dla zwierząt". Należy dodać, że archaiczny spektakl stał się terenem walki politycznej. Jak odnotowały media, wielu bardziej od zbiorowego sadyzmu ciążył fakt, że Barcelona pragnie zdystansowania się od typowo hiszpańskiego zwyczaju i podkreślenia swojej katalońskiej odrębności.
Castella. Pełne nazwisko Sebastián Castella Turzak. Francuz z polskimi korzeniami po matce, w 2006 r. został okrzyknięty w Hiszpanii najlepszym matadorem roku. Dziś jest jednym z najlepiej opłacanych, za występ otrzymuje nie mniej niż 100 tysięcy euro. Po ojcu, który niegdyś bezskutecznie próbował swoich sił na arenie, odziedziczył wyciągniętą niczym u El Greco sylwetkę (183 cm i 70 kg) i zwinność. Kiedy ten delikatny, zamknięty w sobie chłopak miał 15 lat, postanowił, że będzie matadorem, i to matadorem na szczycie. Opuścił dom rodzinny w Beziers, by uczyć się fachu w szkole dla adeptów corridy. Pomógł mu w tym opatrznościowy mecenas, właściciel miejscowej areny, który widział jego derterminację i wysłał go do emerytowanego matadora, uznanego Jose Antonio Campuzano. Po dwóch latach znojnej pracy w Sewilli Castello pojawił się publicznie i stał się objawieniem. Brak doświadczenia nadrabiał posuniętą do zuchwalstwa odwagą, ale też i brawurową szarżą. Brawura ma jednak swoją cenę, co widać po licznych bliznach. Kilkanaście razy wylądował z ciężkimi obrażeniami na stole chirurgicznym, raz miał przebite płuco, innym razem połamane żebra. Zimny jak głaz i niezłomnie pewny siebie młodzian, który jak każdy wielki toreador stworzył własny, niepowtarzalny styl walki, systematycznie podbijał serca pasjonatów corridy. Nie otwiera swojej duszy, stroni od intymnych tematów, chociaż wyznał kiedyś: „Modlitwa przed walką wzmacnia mnie duchowo. Wiem, że w obliczu rozpętanej furii byka zbawienie może przyjść tylko z niebios. Czczę Matkę Boską Fatimską, którą co roku odwiedzam".