Uśpiony kapitał
Gdyby uwłaszczyć działkowców, Skarb Państwa zyskałby prawie 90 miliardów złotych
Politycy chcą uzależnić nowe opłaty od atrakcyjności położenia i wielkości parceli. Podatek rolny czy podatek od nieruchomości na rzecz gminy mogą, w myśl nowych przepisów, stać się decydującymi narzędziami regulacyjnymi. Innymi słowy, jeśli ktoś ma dużą działkę w centrum stolicy, musi liczyć się z tym, że za jej użytkowanie zapłaci jak za zboże. Przy kilku tysiącach złotych opłat rocznie zastanowi się dwa razy, czy stać go na taki luksus.
Jak działa to obecnie? Przyszły działkowiec pisze wniosek o przydział ogródka i jeśli zostanie on rozpatrzony pozytywnie, wnosi kilkaset złotych wpisowego, opłatę na fundusz inwestycyjny i dobrowolną opłatę na fundusz rozwoju – razem ok. 1000 zł. Rocznie za 300-metrową działkę płaci się w granicach 50 zł członkowskiego. 35 proc. opłaty trafia do centrali. Zarząd PZD może więc liczyć na kilkadziesiąt milionów złotych wpływów z samych opłat.
Posłowie zastanawiają się, co zrobić, by w czasach kryzysu te miliony trafiły bezpośrednio do samorządów lub budżetu centralnego. Jeszcze większa kasa czai się w wartości samych gruntów. Plany zagospodarowania przestrzennego mogą wkrótce określić inne przeznaczenie ziem, które obecnie zajmują ogródki. W najatrakcyjniejszych lokalizacjach mogą po zmianach prawa powstać biurowce, centra handlowe lub mieszkania.
Przepędzani z raju
Na czele PZD stoi od ponad 30 lat niezatapialny Eugeniusz Kondracki. Niezatapialny do tej pory, bo wyrok TK wytrącił mu berło z ręki, a do objęcia jego tronu szykują się już kandydaci wskazani przez polityków. Wyrosła mu też opozycja – zbuntowani działkowicze.
Obecny rodowód PZD sięga stanu wojennego. Organizacja jest monopolistą totalnym i posiada władzę absolutną. Działkowcy inwestują we własność związku. Według wtajemniczonych, działaczami są byli milicjanci, wojskowi, sędziowie i prokuratorzy, a więc aktywiści zaprawieni w bojach o własność społeczną. Polityczne sympatie organizacji są więc mocno lewicowe. Prezes wydaje czasopismo „Działkowiec", w którym zatrudnia córkę. PZD chwali się, że zebrało milion podpisów poparcia pod swoim projektem, ale można się spodziewać, że pismo podpisywał każdy, kto nie chciał wejść w konflikt z ogrodową administracją.
W PZD są wielkie pieniądze. „Firma" zatrudnia ponad 100 osób, generuje niewielkie koszty i pokaźne zyski. Jak ujawnił w 2009 r. tygodnik „Wprost", sam prezes ma 300-metrową działkę w jednym z najbardziej prestiżowych ogrodów – Sady Żoliborskie. Ogród ma użytkowanie wieczyste gruntu od miasta. Wówczas z zarządem próbował zrobić porządek poseł PiS Przemysław Gosiewski, który zginął w katastrofie smoleńskiej, ale nawet partia Jarosława Kaczyńskiego rozbiła się o działkowe lobby. Wówczas jej posłowie otwarcie mówili o uwłaszczeniu, ale dziś po tej retoryce nie ma ani śladu. Wcześniej nad podobną ustawą uwłaszczeniową pracowała posłanka Platformy Lidia Staroń. Wkrótce zawieszono jej członkostwo w partii.
Pani Ania ma typową działkę przylegającą do jednego ze śląskich osiedli, przy wylocie z miasta na autostradę A4. Już raz wywłaszczono stąd część działkowiczów, bo radni potrzebowali gruntów pod drogę dojazdową. Na działce, podobnie jak u sąsiadów – coraz więcej zielonej trawy i iglaków, coraz mniej jabłoni, agrestu, truskawek czy malin. Mniej też sił do pracy, a wiadomo – tej na działce nie brakuje. Wiosną plewienie, kopanie grządek, sadzenie. Jesienią zbiory, robienie przetworów. Przez cały rok nawożenie, koszenie trawy. A sąsiad, z którym na spółkę mieli kosiarkę, zmarł w zeszłym roku. Altana stoi otworem, choć odmalowywana co dwa sezony, bo kradną. – Wyniosą wszystko, cokolwiek znajdą. A jak jest zamknięte, to poniszczą – skarży się mąż pani Ani. Na działce spędza się każdą wolną chwilę. W tym roku zima przedłużała się do tego stopnia, że już nie można było się doczekać wiosennej roboty. W weekendy na działkę przyjeżdżają na grilla dzieci z wnukami.