Milczenie barbarzyńców
Książka Stanisława Srokowskiego ukazała się już kilka miesięcy temu. I cisza. Jakby jej nie było. Bo wielu wolałoby, by nigdy nie powstała
Stanisław Srokowski
Barbarzyńcy u bram
Arcana
Zmowa milczenia. Dlaczego? Bo dziś wszyscy w mediach wiedzą, że się nie pisze, nawet źle, o czymś, co ma zniknąć w natłoku nowości wydawniczych. Niemal wyszło na to, że dołączyłam do tych „milczących". Kilka tygodni temu zaczęłam czytać „Barbarzyńców u bram", ale odłożyłam książkę na niemałą stertę publikacji czekających na przeczytanie. I wcale nie chodziło o fabułę czy język powieści. Jaki był powód? Hm, od jakiegoś czasu mam osobistą awersję do Wrocławia, no, źle mi się kojarzy. A akcja „Barbarzyńców u bram" w zdecydowanej większości właśnie tam się rozgrywa. Przemogłam się jednak i skupiłam na opowieści. O czym tym razem napisał Srokowski, pisarz nieobecny w tzw. głównym nurcie?
O Polsce z początku XXI wieku, a cezurą są wygrane wybory przez PO w 2007 r. Co prawda w powieści partia nazywa się Kariera i Sukces, ale od początku nie ma najmniejszych wątpliwości, o kogo chodzi. Trudno bowiem pomylić Rudego Lisa z kimkolwiek innym. Znajdziemy tu zresztą pokazanych w krzywym zwierciadle niemal wszystkich liderów partii w Polsce, a ich pseudonimy są, niestety, mało wyszukane, dosłowne. Wyszło grubiańsko, nie zaś satyrycznie. A książka promowana była jako ostra satyra na współczesną Polskę i Polaków. Obraz, jaki się wyłania z powieści, jest raczej przygnębiający, kasandryczny. Nie ma nawet nadziei na lepsze jutro (bo jakie było – już wiemy...). Drogi niegdysiejszych kumpli z „Solidarności" bardzo się rozeszły. Ci, którzy byli sprytni (pozbawieni skrupułów, ba, kręgosłupa moralnego), dotarli na sam szczyt – piastują lukratywne stanowiska we władzach miast, partii, mają własne firmy i fortuny. A tzw. (w książce) Lud Boży, czyli ci, którzy nie sprzeniewierzyli się ideałom wolności? Jeśli jeszcze w ogóle żyją (bo dowiadujemy się o wielu, którzy rozpierzchli się po świecie i – najczęściej – popełnili samobójstwo), to tak naprawdę wegetują we własnym, coraz mniejszym gronie. Najlepsi spośród nich to dziś... bezdomni (taki symbol, bo Polska przecież nadal zniewolona) i pijący na umór (bo na trzeźwo po prostu nie da się tego znieść).
Główny bohater, zwany Kolbą, jest wręcz archetypiczny. Z wrodzoną inteligencją i talentem pisarskim. Tyle że „mocno pijący", dlatego właściwie nie pisze. Dowodzi grupą bezdomnych, którzy okupują wrocławski Rynek (naprawdę barwne indywidua). Punktem zwrotnym akcji jest pojawienie się w mieście Hucuła, malarza mistyka z Kresów. Bo Kresów nie mogło zabraknąć w książce Srokowskiego: Kresowiaka, autora m.in. „Repatriantów". To zresztą jeden z lepszych wątków (a scena, gdy mieszkanie Hucuła odwiedza Stary Poeta i ogląda obraz – doskonała).
Hucuł maluje alegorycznie: koty we frakach, koguty w muszkach etc. A potem te indywidua – niczym wyrzuty sumienia, niczym... sumienie narodu – ożywają i przemawiają do tych, co dali się uwieść propagandzie Kariery i Sukcesu (klimat niczym z „Mistrza i Małgorzaty", ale to jednak wzór niedościgły).
Powieść Srokowskiego mogła być nowym eposem narodowym, o którym mowa w książce. Miała być satyrą. A wyszedł gorzki, rozbudowany pamflet. Szkoda.