Mowa nienawiści
W zeszłym tygodniu na ulicach włoskich miast doszło do bitew policji ze studentami, w Hiszpanii rozganiani byli protestujący emeryci, na ulicach Szwecji trwa regularna wojna z imigrantami, którzy zanim rozpoczął się weekend, zdążyli spalić kilkaset samochodów, w Londynie zaś dwóch Murzynów w biały dzień dekapitowało dobosza armii brytyjskiej, informując, że to początek walki o lepsze muzułmańskie jutro. Tymczasem nad Wisłą sielanka.
Premier Tusk poinformował, że dostrzegł wreszcie problemy, z jakimi boryka się nasz kraj, i postanowił działać. W ramach tych działań zamierza zreformować Platformę Obywatelską. Lud miast i wsi odetchnął z ulgą, jest bowiem bardziej niż pewne, że od przestawiania stołków w partii rządzącej zwykłym obywatelom przybędzie pieniędzy, spadnie bezrobocie, dług publiczny zjedzie do zera i znów będzie się żyło lepiej. Kumplom Tuska jedynie, ale lepsze to niż nic, kiedy do drzwi władzy puka ten straszny Kaczyński.
O tym, jak mocno oderwany od rzeczywistości jest obóz władzy, niech świadczy fakt, że jej pretorianie nie są w stanie zanalizować przyczyn spadku PO w sondażach. Taki na przykład socjolog Kazimierz Kik głowił się w Superstacji nad tym, gdzie znika elektorat Tuska, skoro spadek jest nad wyraz gwałtowny, ale PiS zbytnio nie zyskuje, a SLD stoi w miejscu. Socjologiem nie jestem, ale coś mi mówi, że owe znikające procenty trafiają do największej partii w Polsce. „Innej partii", która nieuwzględniana w sondażach rośnie w siłę i ma obecnie blisko 60 proc. poparcia.
Opozycja też ma kłopot z analizą tej rosnącej systematycznie grupy. Artur Zawisza twierdzi na przykład, że to plebs rodem z serialu o Kiepskich. Paweł Kowal wydaje się bliżej prawdy, bo widzi w tym tłumie raczej zwykłych obywateli pracujących za grosze, którzy zrozumieli, że oferta partii politycznych obliczona jest na wygranie wyborów i trwanie w bezruchu. W sytuacji, w której PiS, będąc u władzy, postawiło na ludzi starego systemu i uwaliło swój flagowy projekt lustracji, PO rzuciła zaś w błoto liberalne reformy, zajmując się wszystkim, tylko nie modernizacją kraju, trzeba być skończonym idiotą, żeby oczekiwać od obecnego układu partyjnego jakichkolwiek zmian.
Tym bardziej jeśli słyszy się parapremiera PiS Piotra Glińskiego: „Teoretycznie to nieskrępowany wyraz woli ludu, czyli pełna demokracja, dobra nasza! Ale w praktyce może być inaczej, niż się Kukizowi wydaje. JOW to wyrżnięcie PiS". Pomijając fakt, że PiS wygrało wybory do Senatu w Rybniku, mateczniku PO, właśnie za sprawą okręgu jednomandatowego, oraz to, że Gliński mówi wprost, iż demokracja jest tylko wtedy, kiedy wygrywa PiS, na myśl przychodzą słowa ojca założyciela III RP Lecha Wałęsy, który swego czasu powiedział: „Miała być demokracja, a każdy mówi, co chce". No przecież tak być nie może.
Skoro jesteśmy przy Wałęsie. „Ja mam gdzieś moją legendę! – rzekł największy elektryk świata. – Ja chcę, żebyśmy wreszcie utrzymywali zwycięstwa i pokazywali właściwe postawy, a nie żebyście łajdaków i kłamców robili bohaterami". Trochę to Lechowi zajęło, ale wreszcie chyba zrozumiał, czemu jest dziś pośmiewiskiem, a jego dawni wyznawcy mają go gdzieś i może robić jedynie za babę z brodą.
A propos dziwolągów. Ciekawych informacji dostarcza rzut oka na deklarację majątkową pewnego krakowskiego posła transwestyty. W papierach sejmowych informuje, że jego żeńska część zawiesiła prezesowanie w prowadzonej przezeń firmie. Tymczasem po sprawdzeniu w KRS okazuje się, że jego męska część wciąż to robi. Galopująca schizofrenia czy zwykły bajzel w papierach?
Tymczasem postkomuniści pochylili się nad losami TVP. Aleksandra Jakubowska poddała sytuację telewizji całkiem sensownej analizie, w której finale konstatuje: „Od wielu lat rządzący pozwalają na degrengoladę publicznej instytucji kultury, która w ciężkich czasach powinna być przewodnikiem ludzi w świecie polityki, ale także sztuki, edukacji, wiedzy o świecie i mechanizmach, z którymi się w nim stykają". Prawda, że logiczny wywód?
Jego dalszą część można było wyśledzić w warszawskiej kawiarni Coffee Heaven przy Jerozolimskich, gdzie w zeszły poniedziałek spotkali się Włodzimierz Czarzasty i Sławomir Zieliński. Panowie głowili się, jak stworzyć program, który „kreuje rzeczywistość na poziomie »Kawy na ławę«", i zastanawiali się, czemu „w TVN gości obsługuje jedna osoba, a w TVP zawsze jest ich z dziesięć". Niestety, nie wiadomo, do jakich wniosków doszli, bo zorientowawszy się, że gadają za głośno, nie skończywszy kawy, ulotnili się jak kamfora.