Sześciolatek nierówny sześciolatkowi
Droga Redakcjo! O ile zgadzam się z większością tez lansowanych na waszych łamach, o tyle ta jest mi solą w oku. Nie rozumiem, jak można sprzeciwiać się pomysłowi posłania sześciolatków do szkół, a już na pewno nie mogę pojąć tak wielkiej egzaltacji obu stron – rodziców i ministerstwa.
Czy fakt, że nasze dziecko wkroczy w szkolne mury o rok wcześniej i opuści je w wieku 18, a nie, jak my, 19 lat, naprawdę wywoła u niego traumę? Nie sądzę. Im wcześniej wyrwie się z zamkniętego osiedla, spod skrzydeł babci, niani czy choćby słodko... przemawiającej pani w przedszkolu, tym łatwiej będzie mu później odnaleźć się w dorosłym życiu, usamodzielnić. Jako przedstawicielka pokolenia końca lat 70. przeżyłam piekło ostatniej grupy w przedszkolu – przymusowego leżakowania, zabaw, które były zdecydowanie poniżej mojego poziomu sześciolatka, który potrafił już płynnie czytać, pisać oraz liczyć.
Przedszkole było dla mnie jak kolonia karna wśród istot niższego gatunku.
W końcu nielubiąca się przemęczać PRL-owska przedszkolanka, która zamiast „rękami" mówiła „ręcami", zaprzęgła mnie do czytania na głos. Odtąd realizowałam się nauczycielsko podczas popołudniowych zabaw, ale do południa męczyłam się, powtarzając znane mi już od trzech lat literki alfabetu, kolorując bzdurne rysunki i układając puzzle dla czterolatków. Dziś cieszę się, że mogę wysłać dziecko do szkoły o tyle wcześniej. Zastanawiam się, czy nie posłać Marysi do szkoły już w wieku pięciu lat. Nie chcę jej skazywać na podobną mękę. Rozumiem rodziców, których dzieci są wrażliwe, lękliwe, przyswajają pewne umiejętności wolniej niż Marysia. Dlatego uważam, że ustawodawca powinien pozwolić im na przesunięcie daty pójścia do szkoły. Ba, jestem przekonana, że będą mieli taką możliwość nawet przy znowelizowanej ustawie. Nie rozumiem za to, dlaczego twierdzą, że nowelizacja nie podoba się wszystkim. Marta z Warszawy