
Kultura, która nie boli
Na kulturze da się zarobić – tylko trzeba chcieć zarobić i nie przesadzać z samą kulturą
W Polsce na kulturze można zarobić, pod warunkiem że się tę kulturę przykroi do potrzeb odbiorcy. To znaczy: nie każe się suwnicowemu po nocnej zmianie czytać „Buddenbrooków" Manna, gdy on przełknie zaledwie harlequina. Na kulturze u nas zarobi więc ten, kto zaproponuje obywatelowi RP „odchamianie", które go nie przerasta i nie boli.
Cud Anny G.
W telewizji zdarzył się cud. Wskrzeszono artystkę, o której świat dawno zapomniał (jeszcze biedaczek Jelcyn jak przetrzeźwiał, to mruknął, że jedno, co mu się w radiu podobało, to „polskaja piwnica Gierman"). A tu proszę – po pięć, sześć milionów widzów na odcinek. Czy to z powodu jakiegoś renesansu sztuki wokalnej naszej śpiewaczki? Skąd! Takie belcanto, jakie ona uprawiała, nasz big beat – nie mówiąc o Beatlesach – nieodwołalnie przesunął w przeszłość. Poza tym nazwisko German mówi dziś w Polsce cokolwiek ludziom bliskim sześćdziesiątki. Więc – nie okłamujmy się – nie o German tu chodziło. Frekwencja wzięła się stąd, że historia śpiewaczki została rzucona na tło historyczne – stalinizm, wywózki, wojna, gomułkowszczyzna. Plus niezawodny wyciskacz łez: jak dziewczyna piękna i utalentowana, to musi być nieszczęśliwa i umrzeć przed czasem. Kalka goni schemat, ale to się podoba, bo masowy widz ukocha to, co jakoś nawiązuje do tego, co już kiedyś widział. I tu się nie ma co obrażać. Tak jest wszędzie na świecie.
Pokupny produkt kulturalny to co najmniej jedna trzecia tego, co już było, a reszta to nowość. Zauważmy dwa najbardziej oblegane w tej chwili seriale: „Ojca Mateusza" i „Świat według Kiepskich". W jednym i w drugim co najmniej trzecia część każdego odcinka to fragmenty stałe – te same zachowania, identyczne odzywki, niezmienne plenery. Choć w każdym odcinku fabuła kręci się wokół czego innego, to mamy wrażenie, że wszystko już widzieliśmy. Ale właśnie dlatego chętnie oglądamy, dlatego telewizja zarabia tu krocie na reklamach. Z tym że „Kiepscy" są bardziej wyrafinowani. W tym samym opakowaniu dają towar dla konesera i chronicznego żula. Ferdynand raz kopiuje obleśnego konferansjera ze słynnego „Kabaretu" Boba Fosse'a, raz „Ojca chrzestnego", raz „Siódmą pieczęć" Ingmara Bergmana, raz Józefa K. z „Procesu" Kafki. Ale czyni to nienachalnie – jak kto chwyci aluzję, to dobrze, a jak nie chwyci, drugie dobrze.
Gdzie indziej – podobnie. Mogą sobie twórcy bardzo pokupnego serialu „Ranczo" tłumaczyć, że wianuszek pijaczków pod wiejskim sklepem to odpowiednik chóru w teatrze greckim – widownia i tak widzi w nich tylko pijaczków. A ci są tak trwałym elementem pejzażu jak wierzby czy gniazda bocianie. Kto choć raz przespacerował się z wózkiem pod marketem (czyli każdy), ten wie. Do piszącego te słowa regularnie podchodzi facet o głębokiej purpurze na twarzy (po angielsku: deep purple) z tekstem: „Witaj książę!", po czym wymienia listę artykułów spożywczych do kupienia, bo od trzech dni nie jadł, a każdą zyskaną złotówkę obrócił na procenty.
To telewizja. A czy w kinie jest inaczej? Kina też najwięcej zarabiają na serialach, bo widz najbardziej kocha to, co już widział. W ciągu kwartału w kinach melduje się po 10 milionów rodaków. I tak pierwsza kreskówka „Madagaskar" była jeszcze inwencyjna. Bawili się równolegle dorośli i dzieci. Przykładowo: jak futrzak stawał nad wywietrznikiem metra, to mu to futro podwiewało. I dzieciak się chachał, bo zawsze jest śmiesznie, kiedy pannie podwiewa spódniczkę, ale ojciec przypominał sobie w tym momencie Marilyn Monroe ze „Słomianego wdowca", jak to stanęła na wywietrzniku metra itd. Ale kolejne dokrętki to było już tępe żyłowanie tych biednych zwierzaków – aż do kompletnego sprania. Na identycznej zasadzie swoje ostatnie w życiu pieniądze zarabiają Stallone, Willis czy Schwar-zenegger w kolejnych „Niepokonanych". Chodzą na to tabunami mocno podtatusiali faceci, którym się zdaje, że młodnieją, kiedy widzą jak Rambo po raz kolejny organizuje ogólny rozpieprz wszystkiego.