Wielka zmowa
Celem gospodarki jest konsumpcja, a nie produkcja, czego zdają się nie rozumieć zarządzający zachodnimi korporacjami menedżerowie
Unia menedżerów
W 1941 r. James Burnham, wtedy jeszcze trockista, napisał książkę „Rewolucja menedżerów (niemal równo ze słynną książką Friedricha von Hayeka „Droga do niewolnictwa"). Twierdzi w niej, że – wbrew komunistom – rewolucja nie nastąpi w formie przewrotu, po którym władzę obejmie klasa robotnicza rękami swych najlepszych przedstawicieli, lecz w formie pełzającej, a tą klasą, która przejmie władzę z rąk przedsiębiorców, będą właśnie menedżerowie.
Książka ta jest pomijana milczeniem w dzisiejszej Europie, a nawet w Ameryce. Podobnie jak milczy się na temat popularnej w kręgach władzy „teorii konwergencji", która mówi o tym, że w krajach kapitalistycznych podniesie się poziom socjalizmu, w krajach komunistycznych trochę spadnie i utworzy się jedno socjalistyczne państwo od Atlantyku po Ural (jak chciał Charles de Gaulle) lub nawet od San Francisco po Phenian – przez Waszyngton, Paryż, Moskwę i Pekin – jak chcieli co bardziej imperialistycznie myślący socjaliści. Ta przerażająca wizja spełnia się po cichu na naszych oczach. Unia Europejska to właśnie emanacja menedżerów: ludzi nieponoszących odpowiedzialności za to, co robią. Mogą to być menedżerowie w firmach państwowych (co wolą, bo kontrola właściciela mniejsza) lub prywatnych, ale nie są to właściciele.
Dziś nawet Ford Motor Co. nie jest własnością żadnego z potomków Henry'ego Forda, tylko spółką z ograniczoną odpowiedzialnością, zarządzaną przez hordę urzędników – taką samą jak w firmach państwowych.
W kraju kapitalistycznym upadek np. Chryslera byłby powitany z radością przez właścicieli konkurencyjnych fabryk: jest do wzięcia rynek, są do wzięcia dobrzy ludzie i dobre maszyny z upadającej firmy, a resztę niech biorą diabli. Natomiast klasa menedżerów wymogła na Billu Clintonie, by Chryslera uratował. Uratował go – za ogromne pieniądze, oczywiście zmarnowane – Lee Iacocca, uważany przez tę klasę za bohatera. W rzeczywistości to sabotażysta, który zakłócił naturalne procesy w gospodarce. Bo kiedyś bohaterami byli pojedynczy przedsiębiorcy: przebijający tunele, budujący samochody, samoloty...
Dziś umarliśmy: zarządzana przez menedżerów gospodarka krajów Zachodu przegrywa z firmami Mittala, Taty i wielu Chińczyków. Nadchodzi jednak zmiana, bo „ustroje padają nie dlatego, że są okrutne, złe i niesprawiedliwe, lecz dlatego, że bankrutują". Państwa popierające ten ustrój zbankrutują, a gnijące firmy „dowodzone przez wytrawnych kapitanów przemysłu" zostaną pokonane i rozkupione (jak to się dzieje w świecie informatyki) przez nowe firmy zakładane przez młodych, prężnych przedsiębiorców. Tak jak stare drzewa w lesie są wypierane przez młode, dynamicznie rosnące. Sztuczne podtrzymywanie starych drzew wykończyłoby młode, a w konsekwencji zniszczyłoby cały las. I ekolodzy powinni to rozumieć...
Im dłużej obecni politycy, idący na pasku menedżerów, będą się starali podtrzymywać istniejące firmy, chroniąc je przed konkurencją, tym gorzej dla nas. I obawiam się, że to „gorzej" jest nieuniknione, bo symbioza menedżerów, wysokich urzędników i polityków jest trudna do ruszenia. Nic poza pinochetowskim zamachem stanu, bankructwem lub rewolucją nie jest w stanie tego układu naruszyć. Aż do tragicznej śmierci całej cywilizacji...