Zdrowie choruje na paranoję
Służba zdrowia to dziedzina trawiona przez bodaj największe w dzisiejszej Polsce patologie. W jednych przypadkach zahaczają one o paranoję, w innych – o kryminał
Platforma Obywatelska miała sześć lat, żeby cokolwiek poprawić. Nie poprawiła niczego, co wystawia fatalne świadectwo skuteczności, zarówno rządzącej formacji, jak i personalnie: premierowi oraz kolejnym ministrom z jego namaszczenia – Kopaczowej i Arłukowiczowi.
Ledwie rozpoczął się wrzesień, a już nadchodzą – jak co roku – alarmujące wieści o szpitalach, którym brakuje pieniędzy na dalszą działalność. Wynika to przede wszystkim z fatalnego systemu finansowania służby zdrowia via NFZ. Kiedyś, kreśląc sylwetkę ministra zdrowia Bartosza Arłukowicza, użyłem metafory: próby zapewnienia służbie zdrowia wystarczającej ilości funduszy, w dzisiejszych warunkach organizacyjno-prawnych, przypominają pomysł napełnienia wodą wanny, z której odpływu ktoś wyciągnął korek. To była jednak zbyt optymistyczna diagnoza. Z wanny, którą trzeba napełnić, nie tylko wyciągnięto korek, ale wręcz wybito w jej dnie olbrzymie dziury.
Na co idzie składka?
Wiceprezes naczelnej Rady Lekarskiej Konstanty Radziwiłł mówił ostatnio w wywiadzie udzielonym „Rzeczpospolitej": „Szpitale w Polsce coraz rzadziej mogą liczyć na to, że NFZ opłaci świadczenia, które nie są uznawane za ratujące życie. Limity zakontraktowanych świadczeń oraz to, że NFZ ustawia w pierwszej kolejności do wykorzystania kontraktu te świadczenia, które mają charakter nagły, powodują, że wykonywanie zabiegów planowych NFZ traktuje jako coś ponad limitem. Zabiegi pilne wypełniają zwykle pule zakontraktowanych świadczeń. W związku z tym szpital za wszystko, co nie ma charakteru pilnego, ratującego życie, może nigdy nie dostać pieniędzy".
Filozofowie nie dyskutują przykładów, ale równocześnie przykłady mogą czasami uzmysłowić zasady działania systemu. Dlatego przełóżmy spostrzeżenia Radziwiłła na przypadki dwóch pacjentów – doświadczenia obu są prawdziwe. Pacjent X zgłosił się na izbę przyjęć szpitala z dość drobną dolegliwością – akurat był weekend i właśnie tam polecono mu się udać. Dolegliwość pacjenta została zaopatrzona, ale przy okazji wykonano mu zupełnie niezwiązane z nią badanie encefalograficzne oraz... rentgen płuc. Po prostu trafił do placówki, która miała „wolne moce przerobowe" w kontrakcie na działania oddziału ratunkowego, więc dali im człowieka – a znalazła się potrzeba badań. Encefalograf wykonywała zewnętrzna firma, podnajmująca pomieszczenie w publicznym szpitalu, więc pieniądze, jakie za to badanie zapłacił Narodowy Fundusz Zdrowia, zostały szybko i efektywnie sprywatyzowane. A i szpital przystosował się do narzuconych reguł.
Pacjent X w sumie nie powinien narzekać – został „nadobsłużony", niemniej świadczenie zdrowotne uzyskał. Trochę tak jak człowiek, który przyszedł do sklepu po dwie parówki, a sprzedali mu także skrzynkę, szampana i kilka puszek kawioru. Wszystko dlatego, że klient nie przyszedł z własnym portfelem, lecz zapewnieniem sponsora (w tym wypadku Narodowego Funduszu Zdrowia), że zapłaci za całe zakupy. Tyle że listę zakupów ustalić może sprzedawca.
Znacznie gorsza była sytuacja pacjenta Y. W dużym mieście, w którym istnieją kliniki renomowanego uniwersytetu medycznego, otrzymał skierowanie do poradni neurologicznej. Dowiedział się jednak, że na pierwszą wizytę może zapisać się na rok przyszły. Ma pecha, znalazł się w olbrzymiej grupie pacjentów, którzy potrzebują procedur, które nie mają – według słów Radziwiłła – „charakteru pilnego, ratującego życie". Ta sytuacja dotyczy setek tysięcy polskich chorych, którzy czekają na pierwszą wizytę w poradni specjalistycznej po kilka miesięcy, a na procedury lecznicze wydatnie poprawiające jakość życia – po kilka lat.
Republika Bantustanu
Sprawa ma kilka aspektów. Po pierwsze – aspekt ludzki i zdrowotny: wśród tysięcy osób oczekujących na specjalistyczną poradę są nie tylko tacy, którzy cierpią, czekając na poprawę jakości życia, ale także i tacy, którzy ze względu na opóźnienie w diagnozie i terapii doznają poważnych uszczerbków na zdrowiu. Po drugie – aspekt prawny. Urzędnicy Narodowego Funduszu Zdrowia powinni otwierać szampana z radości, że w tej dziedzinie nie rozwinął się jeszcze w naszym kraju rynek usług prawnych w zakresie odszkodowawczym. Jeżeli NFZ zapewnia np. operację wszczepienia endoprotezy stawu biodrowego po pięciu latach oczekiwania, to za każdy dzień oczekiwania w pogorszonym komforcie życia (stały ból) zapewne można próbować uzyskać przed sądem zadośćuczynienie finansowe. Tyle tylko, że aby tak się stało, Polska musiałaby być państwem prawa, w którym poważnie traktuje się ustawę zasadniczą (art. 68, pkt 1 i 2 Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej), a nie jakimś Bantustanem, w którym z obywatelem można robić, co się żywnie podoba.