Domowa alternatywa
W Stanach Zjednoczonych już ponad 3 proc. wszystkich uczniów jest kształconych w domu. W Polsce ich liczba wzrosła w ciągu ostatnich czterech lat prawie pięciokrotnie. Nadchodzi epoka homeschoolingu
Tuż przed wakacjami media ujawniły tajne wytyczne Centralnej Komisji Edukacyjnej. Wynikało z nich, że poziom egzaminów maturalnych jest co roku ustalany tak, aby zdawalność wynosiła 80 proc. Oznacza to, że co roku uczniom stawiane są coraz niższe wymagania programowe – by matury nie kończyły się totalną klęską. Dane te obnażyły z całą mocą fatalny stan państwowej edukacji w Polsce. Uczniowie nie przychodzą już do szkoły po to, by się uczyć, lecz by zgadzały się statystyki. Nic więc dziwnego, że coraz więcej osób sięga po inne rozwiązania edukacyjne.
Tradycyjną formą ucieczki od państwowych placówek edukacyjnych były szkoły prywatne, lecz niestety zakres pozostawionej im swobody w dziedzinie doboru metod i programu pozostaje wciąż niewielki. Dlatego też Polacy coraz częściej sięgają po nauczanie domowe (ang. homeschooling), pozwalające dzieciom na rozwinięcie skrzydeł i rozwój, o którym w państwowej szkole mogłyby tylko pomarzyć.
Wzrost zainteresowania edukacją domową w Polsce jest związany przede wszystkim z uchwaleniem w 2009 r. ustawy znacznie ułatwiającej życie rodzicom. Od tego czasu do rozpoczęcia nauki dziecka w domu wystarcza tylko zgoda dyrektora dowolnej szkoły, do której formalnie zapisane jest dziecko, wypełnienie kilku wniosków oraz narzucenie sobie odpowiedniej dyscypliny. Zgodnie z obowiązującymi przepisami każde dziecko musi bowiem przynajmniej raz w roku stanąć przed państwową (czyli szkolną) komisją egzaminacyjną, która ma za zadanie ocenić, czy jego poziom wiedzy odpowiada ministerialnym normom. Zazwyczaj dzieci uczone w domu nie mają z tym większych problemów, gdyż indywidualne kształcenie znacznie zwiększa ich kompetencje.
Atak urzędników
Polacy nie zdają sobie nawet sprawy z tego, jak bardzo przychylne dla edukacji pozaszkolnej jest prawo obowiązujące w naszym kraju. Świadczy o tym chociażby incydent z małej miejscowości koło Darmstadt w Niemczech na początku września. Oddział policji wraz z 20-osobową grupą pracowników opieki społecznej dokonał najazdu na dom rodziny, która wbrew niemieckiemu prawu prowadziła edukację domową dla swoich czterech pociech. Dzieci odłączono od rodziców, mimo że nigdy nie dopuścili się wobec nich żadnego nadużycia. Zdaniem niemieckich służb ich przestępstwem było... nauczanie domowe.
Skoro niemieckie państwo posłało do walki z homeschoolersami całą dywizję policjantów i pracowników socjalnych, świadczy to niewątpliwie o tym, iż uważało, że posiadali coś bardzo cennego. To prawda: korzyści płynące z indywidualnego toku nauczania pod opieką rodziców można by wymieniać długo. Podstawowa różnica tkwi już w samym fakcie, że rodzicowi zależy na wychowaniu swojej pociechy o wiele bardziej niż nauczycielowi, dla którego w dzisiejszym systemie edukacji każde dziecko jest jedną z 20 lub 30 anonimowych osób zasiadających w sali lekcyjnej.
Całkowicie niezrozumiałe jest także powszechne dziś przekonanie, że najlepszym środowiskiem do nauki jest wieloosobowa grupa rówieśników. Każdy z nich stanowi przecież indywiduum o różnych zainteresowaniach, umiejętnościach, temperamencie, konstrukcji psychicznej czy też kompetencjach interpersonalnych. Mimo to w państwowych szkołach każe im się siedzieć razem w ławkach i poznawać ten sam program, w tym samym tempie, bez uwzględnienia konkretnych predyspozycji.
Zachowanie niemieckiego państwa nie powinno dziwić, gdyż to właśnie nad Łabą pojawił się pierwszy w Europie system przymusowej państwowej edukacji. Idea spędzania dzieci do szkolnych koszarów pojawiła się w krajach protestanckich, m.in. w 1717 r. w Prusach, które słynęły z przedmiotowego traktowania swoich obywateli. Skoszarowanie dzieci w szkole nie jest jednak w stanie zapewnić im właściwego środowiska rozwoju. Popularnie przez termin „socjalizacja" rozumie się przebywanie z rówieśnikami, lecz dzieci rozwijają się najlepiej w grupach obejmujących członków wszystkich pokoleń. Uczniowie państwowych szkół spędzają w nich wiele godzin (m. in. dlatego, żeby nauczyciele mogli więcej zarobić), a mimo to dostają także mnóstwo zadań domowych. W rezultacie cierpi na tym ich socjalizacja, zwłaszcza z rodziną oraz z bliskimi.