Pensje kłamstw
Prawie 5000 zł wynosiłaby dzisiaj średnia płaca w Polsce, gdyby pracodawcy dzielili się z pracownikami zyskami tak jak w połowie lat 90.
Jak podaje OECD, udział wynagrodzeń pracowników w PKB (ang. labour income share) był w Polsce najwyższy w 1996 r. (wynosił wówczas 66,5 proc. PKB). Od tego czasu maleje. W 2011 r. wyniósł tylko 53,4 proc. To spadek prawie o jedną piątą. Oznacza to, że przy obecnym poziomie dochodu narodowego pensje pracowników mogłyby być średnio o jedną czwartą wyższe, gdyby pracodawcy dzielili się zyskami z pracownikami w takim stopniu jak w 1996 r. Na przykład średnia płaca zamiast 3825 zł wynosiłaby 4763 zł. To oznacza dodatkowe 938 zł (brutto) miesięcznie, czyli 11 256 zł rocznie.
W żadnym innym rozwijającym się kraju OECD spadek nie był tak duży. Na Węgrzech był o połowę niższy (z 65,4 proc. do 58,5 proc.), a na Słowacji i w Czechach zanotowano nawet wzrost udziału wynagrodzeń pracowników w PKB. W tym ostatnim kraju był on znaczący: z 55 proc. w 1996 r. do 59,9 proc. w 2011 r. Sytuacja wygląda dla Polski jeszcze gorzej, gdy weźmiemy pod uwagę tylko sektor biznesowy, tzn. po wyłączeniu rolnictwa, górnictwa, sektora paliwowego i nieruchomości. Wówczas polscy pracownicy otrzymują jedynie ok. 45 proc. wypracowywanego dochodu (dane z 2007 r.). To najmniej ze wszystkich krajów OECD. Dla porównania: na Węgrzech ten odsetek sięga 63 proc., a w Korei Południowej prawie 70 proc.
Prawo Bowleya
Podział dochodu narodowego między pracowników i pracodawców (właścicieli firm) był przez lata uważany w ekonomii za stałą. To tzw. prawo Bowleya, od nazwiska brytyjskiego ekonomisty Arthura Bowleya (1869–1957), który zaobserwował je na danych dotyczących brytyjskiej gospodarki z końca XIX wieku i początku XX. Średnio dwie trzecie tego, co wypracowywała gospodarka, trafiało do pracowników, reszta (na przykład w formie dywidend) do właścicieli firm. Prawo Bowleya działało w większości krajów rozwiniętych aż do lat 80. XX wieku.
Jak podaje „OECD Employment Outlook 2012", od początku lat 90. udział wynagrodzeń pracowników spadł w 26 z 30 krajów OECD. Mediana (wartość, powyżej i poniżej której jest połowa krajów) udziału pensji pracowników w dochodzie narodowym zmalała z 66,1 proc. do 61,7 proc. To spadek czterokrotnie mniejszy niż w Polsce. Powstaje pytanie: to dobrze czy źle, że większy udział w wypracowywanym bogactwie mają właściciele firm?
Podstawowym źródłem dochodu dla większości obywateli jest pensja. Jeżeli mniej pieniędzy idzie na wynagrodzenia, poziom życia w kraju nie rośnie albo rośnie wolno. Oczywiście pracodawcy muszą mieć środki na inwestycje i uzyskiwać rozsądną stopę zwrotu z zainwestowanego kapitału. Jednak najwyższy wzrost gospodarczy w dzisiejszych krajach rozwiniętych zanotowano po II wojnie światowej aż do lat 70., gdy podział między pracowników i pracodawców wynosił dwie trzecie do jednej trzeciej. Wydaje się więc, że to rozsądny kompromis gwarantujący stabilny rozwój i podnoszenie poziomu życia wszystkich obywateli.
Co więcej, dwa kraje OECD, które od lat najhojniej dzielą się z pracownikami, to Korea Południowa i Słowenia (w połowie lat 90. oddawały ponad 80 proc. wypracowanego dochodu pracownikom, a obecnie ponad 70 proc.). Oba państwa bardzo dobrze radzą sobie gospodarczo. Słowenia była najbogatszą republiką byłej Jugosławii, a teraz poziom życia jest tam porównywalny z Włochami (w 2012 r. PKB na mieszkańca według parytetu siły nabywczej wynosił w Słowenii 28,2 tys. USD, a we Włoszech 30,14 tys. USD). Z kolei Korea Południowa w 1987 r. miała taki standard życia jak Polska, a dziś jej PKB per capita (32,3 tys. USD) przewyższa średnią w UE (32,0 tys. USD w 2012 r.) i jest o ponad połowę wyższy niż w Polsce (20,6 tys. USD w 2012 r.).
Prawie 70 proc. wypracowanego dochodu oddają pracownikom także Niemcy, których gospodarka najlepiej poradziła sobie z kryzysem ostatnich lat i które szczycą się jednym z najniższych wskaźników bezrobocia w UE. Jedną z lokomotyw niemieckiej gospodarki jest sektor samochodowy. A średnia stawka pracującego w nim robotnika to 67,14 USD, podczas gdy amerykański zarabia prawie o połowę mniej – 33,77 USD (a zatem dla niemieckiego przemysłu motoryzacyjnego Stany Zjednoczone to kraj niskich płac). Mimo to amerykańskie koncerny bankrutują, a niemieckie świetnie sobie radzą. W 2010 r. w Niemczech wyprodukowano 5,5 mln aut, dwa razy więcej niż w USA (2,7 mln). Na przykład BMW i Mercedes-Benz wyprodukowały w macierzystym kraju odpowiednio 63 proc. i 72,4 proc. aut, a przy okazji dobrze zarobiły: zysk brutto BMW w 2010 r. to 3,88 mld euro, a Mercedesa – 4,65 mld euro.