
Biznes, który pomaga
Zaczęli od mikroczipów. Dziś prowadzą największą w Polsce bazę zaginionych zwierząt. Dzięki nim do domu wraca nawet pół miliona psów i kotów rocznie
Dziewięćdziesiąt procent zagubionych zwierząt nigdy nie wraca do właścicieli. W najlepszym wypadku trafiają do schronisk, a stamtąd do nowych domów. Przeważnie giną pod kołami, kończą na łańcuchu albo dożywają dni w bidulu. Z tych zarejestrowanych do domu wraca aż 95 proc. Pozostałe 5 proc. to ofiary nieszczęśliwych wypadków, porwań lub dręczycieli. Sama statystyka to powód, by spuchnąć z dumy. Michał Mackiewicz, który sześć lat temu razem z bratem Bartoszem założył bazę Safe Animal, cieszy się z każdego odnalezionego kotka i pieska. Najbardziej chyba wtedy, kiedy na zgubę czeka dziecko. Ma nawet całą kolekcję listów z podziękowaniami, a najbardziej niezwykłe historie zapisuje na stronie internetowej. Ku pokrzepieniu serc tych, którzy szukają. A jest ich wielu, bo statystycznie każdy pies ginie właścicielowi aż trzy razy.
Chica ginie w Wiedniu
Najchętniej przytacza historię suczki yorka, zaginionej podczas wakacji w Wiedniu. Już po powrocie do Polski zrozpaczona właścicielka przetrząsnęła cały internet i trafiła do Safe Animal. Traf chciał, że wiedeńskie służby zawiozły Chikę do weterynarza, a ten odczytał zapis mikroczipa i wpisał do międzynarodowej bazy EPN, do której należy polski Safe Animal. Chica wróciła do swojej pani, a Michał Mackiewicz pomyślał, że Safe Animal naprawdę ma szansę rozlać się na całą Europę, a może i świat.
Mackiewiczowie przedsiębiorczość mają we krwi. Michał miał 20 lat, kiedy jego ojciec, właściciel świetnie prosperującej firmy wykończeniowej, zostawił rodzinę bez grosza. Zanim doczekali się alimentów, a mama, dotychczas zajmująca się domem, przekwalifikowała się na księgową, ktoś musiał zarobić na dom. Bartosz, który właśnie kończył studia z hodowli koni i jeździectwa w Lublinie, wyjechał do Niemiec i zarabiał na startach w zawodach. Michał, z dyplomem technika ekonomisty, znalazł pracę kadrowego w piekarni w rodzinnym Tanowie, a zarządzanie na Uniwersytecie Szczecińskim studiował zaocznie. Pomysł na własny biznes przyszedł sam. Kiedy właściciel piekarni chciał zamknąć sklep w centrum Szczecina, Michał postanowił go wydzierżawić. Handel kwitł. Po pół roku Mackiewicz zajechał pod piekarnię kupionym w Niemczech audi 90. W 2000 r. taki samochód robił wrażenie. Szefa od razu zakuł w oczy. – Powiedział, że na pewno go okradam, i zwolnił z dnia na dzień. A ja te pieniądze zarobiłem uczciwie, harując od czwartej nad ranem. W przeciwieństwie do niego wiedziałem, że interesu trzeba doglądać, samemu jeździć po warzywa, zdobywać klientów – wspomina Michał. Na koniec piekarze wsypali mu cukier do baku i było po audi.
Ale zwolnienie z piekarni nie było końcem świata. Mackiewicz przeszedł rekrutację do pierwszego w Szczecinie salonu PTK Centertel. Wtedy to był prestiż – w całej Polsce było tylko 28 salonów, zatrudniały najlepszych. A że Michał miał żyłkę do komputerów, cały Szczecin przyjeżdżał do niego konfigurować sprzęt. Kolejne lata były pasmem sukcesów. Szybko awansował na kierownika działu sprzedaży, a potem dostał misję otwarcia drugiego salonu w mieście, na Prawobrzeżu. Do 2007 r. kierował 13-osobowym zespołem. Pracując w sprzedaży, jednocześnie kibicował bratu. Wciągnął się w jeździectwo i poznał branżę, więc kiedy Bartosz wrócił z Niemiec z pomysłem na biznes – dystrybucję w Polsce niemieckich preparatów weterynaryjnych – postanowił mu pomóc. Rzucił pracę w salonie, za 25 tys. zł sprzedał samochód (już trzeci, wymarzonego mercedesa) i założyli spółkę. Nazwę, na której do dziś łamią sobie język weterynarze, hurtownicy i właściciele zwierząt i dzięki której zapadają w pamięć jako „firma nie do wymówienia", wymyślił Bartosz. Geulincx (wymowa: Gojlinks) to nazwisko flamandzkiego filozofa i logika Arnolda, twórcy okazjonalizmu, który po nim rozwinęli Leibniz i Spinoza. Wprawdzie nie o to chodziło w okazjonalizmie, ale Marcin widzi w nazwie ukłon w stronę okazji biznesowej, jaką była propozycja niemieckiego producenta. Dystrybucja leków była dopiero początkiem. Biznes musiał mieć drugą nogę. Bartek wrócił z Niemiec z opowieściami o mikroczipach, które zastępowały tatuaże dla zwierząt. Wiedział, że za chwilę moda dotrze do Polski. To było drugie skrzydło ich działalności – niszowy produkt, który wyprzedzał rynek, a jednocześnie pomagał rozwiązać ważny problem społeczny. Bracia zawsze lubili zwierzęta. Teraz mogli zrobić coś, by zapobiec ich bezdomności, a przy okazji na tej idei budować markę.