Gra pozorów
W unijnym budżecie zarezerwowano dla Polski aż 2 mld euro na walkę z ubóstwem. Wzbogacą się na tym firmy szkoleniowe i urzędnicy, ale biedni pozostaną biedni
Lata 2014–2020 będą dla wszelkiego rodzaju szkoleniowców z pewnością bardzo tłuste. Z zapowiedzi unijnych urzędników wynika bowiem, że polscy bezrobotni i osoby o niskich dochodach będą kierowani na wszelkiego rodzaju programy szkoleniowe, kursy, treningi i warsztaty. Stawki w unijnych projektach są znacznie wyższe niż w zwyczajnych szkoleniach, dlatego na pewno nie zabraknie chętnych, aby zgarnąć dodatkową kasę. Często zdarza się też, że firmy prowadzące kursy i szkolenia wrzucają w koszty działalności np. wymianę sprzętu, co stanowi niezwykle wyrafinowany sposób naciągania podatnika. Podstawowa zasada przy wykorzystaniu unijnych funduszy jest taka, że wszystko musi się zgadzać w papierach – faktycznie pieniądze idą jednak na zupełnie inne rzeczy, niż wykazują to faktury i inne dokumenty.
Drugą najważniejszą grupą beneficjentów unijnych pieniędzy będą na pewno urzędnicy, którzy decydują o tym, którędy ma popłynąć strumień funduszy. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że w ręce urzędników trafiają niewielkie sumy, lecz nawet badania przeprowadzone w 2010 r. przez Ministerstwo Rozwoju Regionalnego wykazały, że administracyjne koszty obsługi dotacji to aż jedna trzecia tych środków. Urzędnicy produkują tony dokumentacji, prowadzą niezliczone kontrole oraz wykonują wiele innych biurokratycznych czynności, które generują ogromne koszty lokalowe, kadrowe i płacowe. Z 2 mld euro w ręce pracowników państwa trafi więc z pewnością ponad 660 mln euro.
Kasa na start
Trzecią wielką grupą, która utuczy się na nowej transzy dotacji, będą młode osoby po studiach zakładające działalność gospodarczą lub korzystające z różnego rodzaju inkubatorów przedsiębiorczości (gminnych, akademickich itd.). Zgodnie z wytycznymi Unii Europejskiej młodzi ludzie jako grupa dotknięta najwyższym bezrobociem w całej wspólnocie są uważani za biednych, którym należą się pieniądze. W ramach funduszu operacyjnego „Kapitał ludzki" na uruchomienie nowej firmy można było dotychczas uzyskać 40 tys. zł – przy zwiększonym budżecie ta kwota może jednak wzrosnąć.
Według różnego rodzaju statystyk aż 80 proc. tzw. start-upów, firm powstałych dzięki dotacjom państwowym, upada w ciągu dwóch lat od zarejestrowania działalności. Dzieje się tak, ponieważ po upływie 24 miesięcy kończy się wypłata środków unijnych, a jednocześnie składka obowiązkowego ubezpieczenia społecznego wzrasta ponaddwukrotnie. Wówczas okazuje się, że pomysły na własny biznes były najczęściej chybione albo nowi „przedsiębiorcy" nie potrafili sobie poradzić bez państwowej pomocy. Uzyskanie kapitału „za nic" nie jest w stanie nikogo nauczyć, skąd naprawdę biorą się pieniądze (ich prawdziwym źródłem jest zaspokajanie potrzeb klienta, a nie prawidłowo wypełniony wniosek). Spora część dzisiejszych beneficjentów unijnej pomocy wykorzystuje fakt, że urzędnicy nie sprawdzają, na co tak naprawdę przeznaczane są pieniądze. Utrzymują więc działalność przez obowiązkowe dwa lata tylko po to, by np. kupić sobie auto, wyjechać na wakacje lub zwyczajnie utrzymywać się z dotacji jako pewnego rodzaju pensji. W rezultacie wśród firm, którym udaje się przetrwać pierwsze dwa lata, najwięcej jest tych, które i tak poradziłyby sobie bez dotacji.
Pozornie rozwiązanie proponowane przez Unię Europejską wydaje się racjonalne – zamiast pieniędzy osoby dotknięte ubóstwem dostają narzędzia mające im pomóc w przezwyciężeniu ciężkiej sytuacji (pieniądze dostają tylko młodzi przedsiębiorcy in spe). Problem polega jednak na tym, że unijne fundusze nigdy nie będą wędką, gdyż ich źródłem są pieniądze zabierane w formie podatków przedsiębiorcom, czyli osobom, które mają przecież zatrudnić dzisiejszych biednych i wykluczonych. Oznacza to, że biednym i bezrobotnym wcale nie ułatwia się zatrudnienia, ale znacznie utrudnia, bo ich potencjalnym pracodawcom ubywa pieniędzy, które mogliby przeznaczyć na ich miejsca pracy.