Uwaga! Godzina „W” wybuchła!
Godzina „W” była konspiracyjnym kryptonimem, najbardziej tajną tajemnicą podziemia. Byłoby więc czystym idiotyzmem, aby zanim powstanie się zaczęło, ktoś oplakatował miasto, informując Niemców o zamiarze ich zbiorowej likwidacji
Chyba wszyscy znają historię audycji radiowej z 1938 r., zgrabnej adaptacji opowiadania Wellsa o lądujących krwiożerczych Marsjanach. Dziesiątki tysięcy amerykańskich słuchaczy – przekonanych, że są świadkami autentycznej relacji – wpadło w panikę i zaczęło uciekać przed strasznymi kosmitami. Od tamtej pory porażająca moc mediów elektronicznych stała się faktem i tak już będzie po dni nasze ostatnie. O czym przekonuje mnie ostatnia hucpa niebywała, dziejąca się na naszych oczach w tych dniach właśnie. Otóż w poniedziałkowym wydaniu najmądrzejszej gazety świata jakiś przenikliwy dżentelmen zdemaskował i obnażył niecne knowania znanego nam wszystkim Potwora – na plakacie wzywającym do wzięcia udziału w straszliwej zbrodni, jaką jest referendum warszawskie, ów dociekliwy tropiciel odkrył literkę „W". I bez najmniejszego wahania ogłosił, że to czyn świętokradczy, cyniczny oraz paskudny, albowiem PiS w ten sposób bezcześci święty powstańczy symbol.
I się zaczęło. Dzień w dzień, od samiutkiego poranka po późne godziny nocne, wszystkie ważne stacje telewizyjne niczym innym już się nie zajmowały. Najpierw rozpoczęło się polowanie na kombatantów. Sam widziałem, jak dopadano takowych i podsuwając mikrofon, pohukiwano – czy panu się jednoznacznie kojarzy? Starsi ludzie początkowo nie bardzo rozumieli, czego się od nich oczekuje, ale po kilku dniach większość posłusznie odpowiadała – to mi się jednoznacznie kojarzy. Jakby składali swój ostatni życiowy meldunek o wykonaniu zadania. Sprytniejsi, jak pewien powstańczy generał, mimo dziennikarskiej nawały wprawdzie nie przyznał się do kojarzenia, ale zadanie wykonał i surowo potępił wykorzystywanie symboli heroizmu i bólu. Gdzieś w tej zalewie potakiwań, kojarzeń, protestów przemknęła pewna skromna kombatantka, oznajmiając stanowczo, że nic jej się kojarzyć nie może, ponieważ w konspiracji i w powstaniu Nigdy Nie Było Żadnego Symbolu Na „W".
Co jest dla każdego faktem oczywistym, bowiem godzina „W" była konspiracyjnym kryptonimem, najbardziej tajną tajemnicą podziemia. Byłoby więc czystym idiotyzmem, aby zanim powstanie się zaczęło, ktoś oplakatował miasto, informując Niemców o zamiarze ich zbiorowej likwidacji. Owszem, była „Polska Walcząca", czyli powszechnie znana kotwica, były szubienice z SS, były krzyże i mnóstwo innych znaków konspiracji, ale żadnego „W" nigdy nie było.
Skąd się wziął patentowany nieuk w najmądrzejszej gazecie? Nie wiem! A na samą myśl, że wszystkie najważniejsze stacje telewizyjne mogły ulec manipulacji przez pospolitego głupka, aż cierpnie mi skóra. Choć kiedy słuchałem pana redaktora Kuźniara, przyznaję, że człek ten ma talent nieprawdopodobny. Gdyby bowiem kazano mu nadawać non stop o wspaniałych Marsjanach właśnie odwiedzających Warszawę, czyniłby to z tym samym zaangażowaniem. Z takim samym jak wówczas, gdyby dostał sygnał, że ma ich potępiać w czambuł i bez reszty. To talent rzadko spotykany, gdyż jakakolwiek myśl własna lub autorefleksja nie mąci jego jasnego spojrzenia. I za każdym razem wizerunkowo jest wzorem wiarygodności i pogody ducha. Skarb czysty i świetlany. Wart każdej ceny.
Rzecz jasna, że kiedy tropiono nieistniejący symbol na „W", w tym samym czasie nie było już wiele miejsca antenowego, aby się zajmować kolejnymi wpadkami rządu Tuska lub wybitnymi osiągnięciami pani prezydent Warszawy, jak chociażby szumne oddanie do ruchu połowy obwodnicy, kończącej się ambitnie w szczerym polu. Podobnie brakowało miejsca dla rozwinięcia tematu tajemnej wojny między generałami o miliardowe kontrakty na zakup nowej broni. A wszystko to pod patronatem Tuska, który kilka dni wcześniej wszak ogłosił, że polska zbrojeniówka wyciągnie kraj z kryzysu. Tego samego, który – jak ogłosił w Krynicy – łomotał do naszych drzwi, ale został odparty siłą woli i godnością osobistą pana premiera.