Spojrzenie z Irlandii
Historię piszą wygrani? Jasne, że tak, ale najgorsze, że oni nam wciąż piszą teraźniejszość
Historię piszą wygrani. To stara, brutalnie logiczna prawda, ale w tym miejscu nie do końca istotna. Gdyby zapytać przeciętnego Kowalskiego na ulicach Dublina, to zapewne będzie mógł długo wymieniać powody, dla których opuścił Polskę.
W większości przypadków zapewni, że jeszcze nie teraz, ale jak tylko się odrobi, jak sytuacja w Polsce się polepszy, to wróci. Niestety, rzadko kiedy za tym wywodem idzie jakaś refleksja na temat zmiany sytuacji w kraju. Ponarzekać, pohejtować na Fejsie – tyle zazwyczaj naszemu Kowalskiemu wystarczy jako jego walka o lepsze jutro. Zresztą co innego może zrobić? Przecież ONI tam w kraju i tak są państwem w państwie. Są nie do ruszenia.
Ostatnio mówi się o JOW-ach w Polsce, systemie, który z powodzeniem funkcjonuje m.in. właśnie w Irlandii. Tylko po co nam ewentualna zmiana systemu, jeżeli nasz udział w społeczeństwie obywatelskim jest równy wpływowi pełni Księżyca na rozwój kolarstwa w średniowiecznej Japonii? Ocenia się, że w Irlandii przebywa ok. 180 tys. Polaków. Zaangażowanie polityczne? Statystyki dla naszych, stosunkowo młodych emigrantów są bezwzględne. Ponad cztery lata temu po raz pierwszy odbywały się wybory samorządowe, w których Polacy mogli głosować. Wystawiliśmy w sumie ośmiu kandydatów. Żaden nie dostał się do samorządu, a swój głos oddało ok. 0,5 proc. Polaków. W wyborach do europarlamentu zagłosowały – uwaga – 433 osoby. Daliśmy irlandzkim decydentom jasny sygnał: nie jesteśmy zainteresowani polityką, róbcie z nami, co chcecie, mieszkamy tu i pracujemy, ale wpływać na decyzje nas dotyczące nie będziemy. W wyborach dotyczących bezpośrednio Polski frekwencja nigdy nie przekroczyła 10 proc.
Skąd taki marazm, że zarówno w kraju, jak i za granicą dominuje postawa rezygnacji? Czy to nasza cecha narodowa? Co najwyżej częściowo. To ściśle zaplanowana i konsekwentnie realizowana od lat akcja obrzydzania Polakom polityki, która ma być czymś brudnym, czym nie warto się interesować. Media konsekwentnie sączą papkę w głowy narodu, jednych ogłupiając, innych najzwyczajniej zmuszając do kapitulacji. Do odrzucenia tego socjotechnicznego, antyspołecznego bełkotu, tego, że ktoś inny wrzuca nas na ściśle określoną półkę i wmawia nam, co myślimy. Bo tak jest łatwiej sterować; wy mówicie „białe", oni mówią „czarne". Nie, nie słuchaj go, ty już wiesz, co on myśli, bo ci przecież wytłumaczyliśmy, zatem stań naprzeciw i do boju. Nie chcesz? To znaczy, że w ogóle nie powinieneś w dyskusji uczestniczyć, odejdź.
Rządząca partia w imię zysku politycznego cynicznie nie namawia do uczestnictwa, do oddania głosu na „tak" w referendum, które z definicji jest najbardziej demokratycznym narzędziem w rękach wyborców. Proponuje rezygnację, przecież rezygnacja jest w porządku, zakodujcie sobie. Historię piszą wygrani? Jasne, że tak, ale najgorsze jest to, że oni nam wciąż piszą teraźniejszość. Wszystko o nas bez nas. My mamy jedynie statystować. I to właśnie robimy – w kraju i za granicą. Bo przecież „i tak nic się nie zmieni".