Uczona w gender
Czy widzieliście kiedyś wywiad z aktorem, który uchodzi za autorytet w dziedzinie chemii czy geologii?
Ostatnio do grona naukowych dołączyło hasełko modne niczym bułka tarta z placu Zbawiciela: „Gender to nauka i koniec dyskusji". OK, niech będzie, gender to nauka. Tak samo jak fizyka, ekonomia czy medycyna.
Jak zatem zostać cenionym fizykiem bądź ekonomistą? Cóż, tylko pięć lat studiów magisterskich, potem doktorat, habilitacja, kilkadziesiąt artykułów do cenionych pism branżowych, kilkaset wykładów, tysiące obliczeń, aż w końcu dostaje się upragniony naukowy tytuł profesora. Medycyna? Nic prostszego. Studia, praktyka lekarska, badania laboratoryjne, publikacje naukowe i już. Jakieś 20–30 lat i jest szansa na zostanie naukowcem. A jeśli się nie uda, można się przynajmniej posługiwać innym tytułem – autorytet.
W „Wyborczej" czytam wywiad z pewną aktorką, bardzo znaną, ma Oscara na koncie. Rozmowa o gender, pani w oscarowej roli autorytetu. Jest zabawnie, bo pani – pouczając Polaków, że postępu nie zatrzymają, mają natychmiast zaprzestać dyskryminacji ze względu na płeć i zaakceptować gender – przez pół tekstu utyskuje, jaki u niej w USA panuje seksizm i jak wiele brakuje do równości płci w samym Hollywood. Cóż, wypowiada się na temat Polski, kraju o jednym z najwyższych w świecie odsetku kobiet w zarządach spółek giełdowych, więc faktycznie, ma to sens.