Klasówka, czyli maszyna do niczego
Przez jednego niezbyt rozgarniętego psychopatę, który wyszedł z więzienia, całe państwo drży i ze strachu chowa się pod ławką
Kiedy widzę nagłówek „Państwo czeka trudny egzamin", zdejmuje mnie strach, co tak strwożyło moją Polskę, że aż stoi na baczność ze ściśniętymi pośladkami. W staroświeckich czasach, gdy politycy nosili surduty i sztuczkowe spodnie, oznaczało to, że najpewniej bolszewicy stoją pod Warszawą albo Luftwaffe właśnie grzeje silniki bombowców.
Od tamtej pory jednak jakość egzaminów, przed którymi stawało państwo, ciągle się dewaluowała. Już się zdawało, że poprzeczka nigdy nie zawiśnie niżej niż za czasów bistorowej komuny i jej wojennych kampanii żniwno-buraczanych, ale ledwo się okazało, że rolnicy sami potrafią zasiać i wykopać, a już państwowa superministra oficjalnie wywiesiła białą flagę przed egzaminem z temperatury –4, bo nawet polski klimat zaczął Polskę przerastać. Teraz tytuł „Państwo czeka trudny egzamin" może oznaczać, że czeka nas powódź stulecia albo że poseł Biedroń złamał sobie paznokieć. Blednę, lecz treść pod nagłówkiem jest jeszcze bardziej ponura. Wysoki urzędnik państwowy, prezydencki minister prof. Nałęcz, „chce wierzyć, że państwo zda egzamin". Chce wierzyć. Znaczy, że nie wierzy.
Gdyby państwo w osobie prezydenckiego ministra wyrażało chociaż nadzieję, mniej bym się martwił. Wszak nadzieja to taki sceptyczny optymizm, że jakoś to będzie. Ale w państwie nawet wiary już nie ma, choć ta przecież obywa się bez wiedzy i faktów, a nawet wbrew wszelkiej empirii. Państwo by chciało, ale już sobie nie wierzy, nie ufa ani nadziei nie ma. Taki komunikat śle minister obywatelom w obliczu kataklizmu.
Wstąpiłem więc na działo i spojrzałem na pole, żeby zobaczyć te nadciągające hordy i usłyszeć szczęk żelaza na horyzoncie. Patrzę, a tam, hen, gdzieś daleko, jakiś jeden, pojedynczy, nieduży, pokręcony zboczeniec wyszedł z więzienia i drepcze sobie przez gumno. I to przez niego całe moje państwo drży, chowa się pod ławką i udaje ból brzucha ze strachu przed klasówką. I nie dziwota – po tym żenującym przedstawieniu, które Polska dała na oczach obywateli...
W którymś z „Powrotów do przyszłości" szalony wynalazca skonstruował maszynerię wielką jak stodoła, pełną rur, zaworów i przekładni, która dudniąc, dygocząc i wypuszczając kłęby pary, wydalała na końcu jedną malutką kosteczkę lodu. W ten sposób amerykańscy scenarzyści chcieli mi zaimponować swoim poczuciem absurdalnego humoru, sądząc, że mnie rozśmieszy nieproporcjonalność użytych środków do osiągniętego efektu. Ha! Mnie, Polaka z ojczyzny Barei i Mrożka, Amerykanie, którzy Polski na oczy nie widzieli, chcieli epatować niedorzecznością! Ich wyobrażenie absurdu wobec naszej rzeczywistości musiało wypaść doprawdy śmiesznie. Ja, Polak, ze śmiertelną powagą powiem przecież, że maszyna szalonego wynalazcy jest jak najbardziej sensowną konstrukcją. Fakt, że może trochę za duża i może trochę zbyt głośna, ale przecież działa. A to w Polsce wcale nie jest oczywiste. I rzeczywiście, zgodnie z projektem wypada z niej kostka lodu, a nie co popadnie, na przykład gwóźdź albo zdechły kanarek. W dodatku zaspokaja realną potrzebę właściciela, który ma kaprys wrzucić sobie lód do lemoniady pośrodku pustyni. Co w tym, u diabła, śmiesznego?
A w Polsce w obliczu wyjścia na wolność jednego niezbyt rozgarniętego, porąbanego psychopaty państwo użyło całej swej potężnej aparatury sprawczej, angażując w to autorytet rządu, samego premiera, jego biur analiz prawnych i gabinetów politycznych, obydwu wysokich izb parlamentu i samego prezydenta RP. Uruchomiono maszynerię zużywającą tyle prądu, ile wytwarza cała elektrownia Bełchatów, żeby wykonać tylko jedno proste zadanie arytmetyczne w rodzaju równania 2+2, a i tak cała Polska do ostatniej chwili gryzła palce z niepewności, czy wyjdzie z tego 6 czy 8. A gdy nadszedł decydujący moment, z maszyny wydobyło się trochę baniek mydlanych, spora ilość siwego dymu, smród i nadpsuty ząb seryjnego mordercy.