Co nas obchodzą rynki wschodzące?
Gdyby zapaść rynków wschodzących zainfekowała Europę, mógłby nastąpić koniec „końca kryzysu”, o którym tak chętnie mówią przywódcy krajów UE
W ostatnich tygodniach notowania walut wschodzących gospodarek spadały tak drastycznie, że część ekspertów wróżyła nadejście nowego kryzysu. „Financial Times" prognozował: „Europa poczuje ból wschodzących rynków". Spadał kurs tureckiej liry, argentyńskiego peso, rubla i ukraińskiej hrywny. Ale co to nas obchodzi? Powinno. W erze globalizacji finansowej każdy kryzys może dotrzeć do nas.
„Żyjemy w czasach, gdy węzeł międzynarodowych współzależności coraz trudniej rozsupłać. Namnożyło się instrumentów, które mało kto rozumie" – napisał w książce „Świat 2040" ekonomista Andrzej Lubowski. Ta współzależność to solidny pewnik, ale jej implikacje nie są już do końca jasne. Można jednak założyć, że potężne zawirowania na rynkach walutowych wschodzących gospodarek jakoś nas będą dotyczyć. W połowie lutego, gdy notowania walut kilku dorabiających się państw spadły tak gwałtownie, że osiągnęły rekordowo niskie kursy, komentator finansowy „Financial Timesa" Wolfgang Munchau uznał, że niniejszym skończyło się wychodzenie Europy z kryzysu i Unia Europejska wpadnie wkrótce w nowe turbulencje. Laureat ekonomicznego Nobla Paul Krugman, piszący dla „New York Timesa" ostrzegł, że choć zawirowania finansowe dotyczą na razie niewielkiej grupy państw, łatwo może nastąpić „efekt infekcji", który sprawi, że problemy te przeniosą się na inne rynki. A że Europa nie pozbierała się jeszcze po kryzysie i nie wdrożyła wielu ważnych reform, to i ona może się zarazić.
Ucieczka pieniędzy
Co się właściwie dzieje na wschodzących rynkach? Uciekające z nich pieniądze powodują znaczną deprecjację walut. Trend ten nieco wyhamował w połowie lutego. Ale z sondażu przeprowadzonego przez Bank of America Merrill Lynch wśród największych inwestorów wynika, że ewentualne załamanie wschodzących gospodarek uznają oni za największe ryzyko dla globalnych rynków finansowych. Toteż ich inwestycje w waluty krajów na dorobku spadły ostatnio do najniższego poziomu od 2001 r.
Kapitał, który teraz tak nerwowo ucieka z tych krajów, jakoś się tam wcześniej znalazł. A płynął tam w ostatnich latach szerokim strumieniem przede wszystkim z dwóch powodów. Po pierwsze – gospodarki tych państw rosły bardzo szybko i niektóre z nich uchodziły wśród inwestorów za gwiazdy, jak słynny blok BRICS, czyli Brazylia, Rosja, Indie, Chiny i RPA. Po drugie – ratując amerykańską gospodarkę po załamaniu z 2008 r., Fed (bank centralny USA) prowadził nieortodoksyjną politykę, polegającą na łączeniu bardzo niskich stóp procentowych z tzw. luzowaniem ilościowym, czyli skupowaniem aktywów na masową skalę. Te comiesięczne zastrzyki finansowe ożywiły gospodarkę USA i sprawiały, że oprocentowanie tamtejszych obligacji utrzymywało się na bardzo niskim poziomie. W poszukiwaniu większych i stosunkowo bezpiecznych zysków inwestorzy zalewali więc dolarami wschodzące rynki. Dorabiające się kraje ogarnęło złudne poczucie prosperity, a nowe, domniemane bogactwo inwestowano w konsumpcję i import, rezygnując z reform i długofalowych inwestycji. Tak powstawał deficyt w handlu zagranicznym, wzrost gospodarczy zwalniał, a inwestorzy z czasem tracili zaufanie do niedawnych tygrysów. Tymczasem Fed zapowiedział, że zacznie się wycofywać z luzowania ilościowego, więc perspektywa lepszych zwrotów z inwestycji w USA jeszcze przyspieszyła exodus kapitału ze wschodzących rynków.
Upadłe tygrysy
Amerykański ekonomista Nouriel Roubini (nazwany Doktorem Zagładą, odkąd przewidział załamanie finansowe z 2008 r.), napisał na portalu Project Syndicate, że zagrożone są Argentyna, Turcja, Tajlandia, RPA, Chiny, Indie, Brazylia, Wenezuela, Indonezja, a bliżej nas: Węgry i Ukraina, gdzie kryzys polityczny przyspiesza zapaść finansową. Problem w tym, że wiele funduszy inwestycyjnych traktuje całe regiony jako spójne portfolio. Na to, jak oceniają całkiem stabilną gospodarkę Meksyku, rzutuje sięgająca prawie 30 proc. inflacja w Argentynie i inne jej problemy gospodarcze.