Pępek
Wyhodowana w cieplarnianych warunkach powojenna Europa przywykła do przekonania, że jest jedyną, uniwersalną rzeczywistością. Tymczasem świat jest także gdzie indziej
Dwadzieścia trzy wieki temu niezbyt liczna zgraja Macedończyków, Greków i innej zbieraniny, która dołączyła do nich po drodze, nieoczekiwanie w bardzo krótkim czasie podbiła szmat ziemi od Egiptu aż po zachodnie granice Indii. Jakby mimochodem pod kopytami ich ciężkiej jazdy padła Persja, najpotężniejsze, obrzydliwie bogate i najwspanialsze imperium znanego świata, nie licząc kilku pomniejszych, nie mniej starych i czcigodnych królestw.
Szukając przyczyn oszałamiającego sukcesu Macedończyków w Azji, można oczywiście przyjąć, że Aleksander Filipowicz po prostu wielkim wodzem był i basta, a liczniejsze od swojej armie rozbijał w pył samą potęgą swego geniuszu, z niewielką tylko pomocą falangi. Wszelako istnieje też teoria naukowa, która tę prostą i jasną wizję w sposób dość męczący komplikuje. Jest bowiem bardzo prawdopodobne, że stare cywilizacje Wschodu zupełnie nie były gotowe na spotkanie z mentalnością Zachodu. W tradycji tych wyrafinowanych kultur nie tylko dyplomacja, polityka i handel, ale także zachowania na polu bitwy oparte były raczej na rytualnym ceremoniale niż rzeczywistej potrzebie fizycznej eksterminacji przeciwnika. Bo wojna wojną, ale to jeszcze nie powód, żeby sobie żyły i inne podroby wypruwać. Dopiero gdy przeciwnik nie był dość lotny, by w widoku dwustutysięcznej armii Persów wyczuć subtelną aluzję, lub komuś na placu boju nie w czas puściły nerwy i zwieracze, zdarzały się czasem widowiskowe masakry. Wszelako syte i opływające w dostatek kultury okazywały się zwykle społeczeństwami ludzi rozsądnych.
Łatwo sobie wyobrazić, jak wielkie osłupienie i odrazę musieli w Persach wzbudzać Grecy, traktujący swoje szarże bojowe z zadziwiająco śmiertelną powagą, a mieczy używający tak, by nimi jak największą liczbę nieprzyjaciół zadźgać, zatłuc, poćwiartować, a najlepiej wszystkich wybić do nogi. Tak się przecież nie robi! Świat ma swoje prawa i zasady, a świat to przecież Persja. Skrótowo rzecz ujmując, Persowie, pozwalając się brutalnie stratować, zamanifestowali tylko swoją cywilizacyjną wyższość nad Grekami. Tak to powinniśmy widzieć. Kropka.Niczego nie ujmując ojczyźnie Wolności, Równości i Braterstwa, Francja była trochę światem ostatni raz może w 1914, a kto wie, czy nie w 1870
To Hellenowie, najeżdżając na Persję, jak by to dziś zgrabnie ujęła Angela Merkel, „stracili kontakt z rzeczywistością". Rzeczywistością gnuśnego dostatku, biurokracji, handlu i podatków.
Różni lewicowi cywilizatorzy przedstawiają nam dziś swoje nowe projekty na nazwę pięćdziesiątej trzeciej płci do wyboru, żarówki nieemitującej światła albo wody w proszku, nieodmiennie argumentując, że to wszystko jest nam niezbędnie potrzebne, aby nadążyć za światem. Bo przecież te ich wynalazki są już w świecie dawno oczywistą normą, którą wystarczy tylko w try miga przyswoić, aby samemu stać się światem. Gdy jednak zapytać, kogo konkretnie powinniśmy ścigać, nie zważając na zadyszkę i kolkę, by nie znaleźć się poza globem, to się okazuje, że świat jest Francją, Holandią, Szwecją, a czasem nawet Czechami lub inną Portugalią. I wcale nie chodzi o to, czy te nowo odkryte wyznaczniki stopnia cywilizacyjnego rozwoju są nam naprawdę do czegokolwiek przydatne, tylko o to chorobliwie zawężone pojęcie świata. W niczym nie ujmując mojemu niewysłowionemu szacunkowi do ojczyzny Wolności, Równości i Braterstwa, Francja była trochę światem ostatni raz może w 1914, a kto wie, czy nie w 1870. Pozostałe kraje z tej listy bywały światem przez chwilę albo (jakże mi przykro) nie były nim ni razu.
Ilekroć też dowiaduję się z gazet, że Europa jest niekwestionowanym liderem w tym lub owym, to jakoś dziwnie zaraz wychodzi, że – niczym amerykańska liga baseballowa – jesteśmy mistrzami w dziedzinach, w których nikt z nami nie konkuruje, nikt się z nami o mistrzostwo nie ściga, a po prawdzie to nikogo poza nami nie obchodzą.