Most w Mszanie
Most w Mszanie jest najlepiej znanym w Europie świadectwem, jak Polska pod rządami Platformy nie radzi sobie ze sprawami tak prostymi jak wydawanie pieniędzy
Kiedy w październiku 2013 r. Agencja Reutera opublikowała specjalny raport o polskich drogach budowanych dzięki środkom z Unii Europejskiej, w Polsce pies z kulawą nogą nie podjął tematu. Co było o tyle dziwne, że za każdym razem, kiedy Zachód interesował się nami, w Polsce cytowano to jak Ewangelię albo wytyczne Biura Politycznego. Chłostano drwiną, smagano biczem albo domagano się pociągnięcia do odpowiedzialności każdego, bez względu na zasługi lub usprawiedliwienia. Tym razem chodziło jednak o kogoś, kto wydawał pieniądze szybciej niż ktokolwiek mógł przypuszczać, zadłużając przy okazji kraj ponad wszelkie normy. Chodziło o Donalda Tuska.Powstał więc most... nad niczym, wiszący sobie a muzom, powiewający na górskim wietrze jako ta dumna flaga nasza. A kosztował już w sumie ponad 100 mln zł
W raporcie przypomniano, że w ciągu ostatnich 13 lat Polska dostała z UE na drogi 17,7 miliarda euro. Wszyscy pozostali – Francja, Hiszpania, Niemcy – dostali znacznie mniej. Co nie wydaje się dziwne, gdyż oni budowali swoje autostrady, zanim my znaleźliśmy się pod opieką Brukseli. Niestety, ów „jeden z największych projektów budowlanych w Europie” wpędził Polskę „w poważne tarapaty”. Tu następują cytaty o wielu polskich spółkach, które doprowadzono do bankructwa. O europejskich korporacjach domagających się od polskiego rządu idących w miliardy złotych odszkodowań. O nieukończonych projektach, przerwanych robotach, zwolnionych pracownikach i setkach niespłaconych podwykonawców.
Tu wreszcie czas na most w Mszanie. W raporcie wiele tez ilustrowano historią kontraktu korporacji Alpine Bau na budowę odcinka autostrady A1 przy granicy z Czechami. Otóż jak się okazało, wspaniała budowa rozbiła się o niezwykły most nad strumyczkiem, o którym nikt wcześniej w Polsce nie słyszał. Gdyby porównać zderzenie „Titanica” z wielką górą lodową do perypetii budowlanców z owym strumieniem, okazałoby się, że polegli na czymś, czego nie umieszczono na najbardziej dokładnych mapach Polski. Niektórzy powtarzają opowieść o 50-centymetrowej tafli wody, którą wystarczyłoby przekroczyć zwykłym wodnym przepustem autostradowym, którego nikt by nigdy nie zauważył.
Ale w Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad nie z takimi wyzwaniami dawano sobie radę. Powstał najdłuższy wiszący most w Polsce, o szerokości ponad 42 metrów i unikatowej podwieszanej płycie drogowej. Na deskach kreślarzy powstał most cudo, który miał witać przybywających do naszego kraju cudzoziemców niezrównaną urodą. W ten sposób miał się spełnić sen o drugiej Irlandii, „zielonej wyspie” w morzu stagnacji i kryzysu. To miała być wizytówka „kraju w budowie” pod kierownictwem najlepszego premiera w całej unioeuropejskiej okolicy.
Powstał więc most... nad niczym, wiszący sobie a muzom, powiewający na górskim wietrze jako ta dumna flaga nasza. Gdyby autostrada szła przekopem, pewnie jej cena doszłaby do 5, może 7 mln zł, ale most na czterech tysiącach pali kosztuje już... 80 mln. Pod warunkiem, że dałoby się go wybudować w zaplanowanym kształcie. Niestety... Mostu w zaplanowanym kształcie wybudować się nie dało i koszty poprawek osiągnęły już kolejne 25 mln. I zamiast dumy mamy coś na kształt wydry i świdra połączonych w jedno.
Można by rzec, że dla wydających pieniądze w Generalnej Dyrekcji w tej sprawie wszystko podporządkowano jednej myśli – im dalej z mostem, tym głupiej. Miał być oddany w 2010 r.,
ale budująca go firma udowodniła, że w zaprojektowanym kształcie zbudować się go nie da. Rozpisano więc drugi przetarg, a kiedy mostu nie udało się stworzyć w kolejnym terminie, Alpine Bau zbankrutowała i oddała sprawę do sądu. Po kolejnym przetargu most w kształcie potworka architektonicznego stał się – jak ktoś napisał – „najgłupszą budową w Polsce”.
Nic to, jak mawiał Michał Wołodyjowski. Przewalano kolejne terminy, aż się udało...