
Kłopotliwe gimbazy
Właśnie mija 15 lat od wprowadzenia reformy w szkolnictwie, w efekcie której powstały sześcioletnie szkoły podstawowe i trzyletnie gimnazja – przez młodzież nazywane gimbazami. Czy ten system edukacji się sprawdza?
Wielkimi krokami zbliżają się wybory samorządowe, rozpoczął się nowy rok szkolny i temat gimnazjów na pewno powróci. Rząd i opozycja wykorzystują go do bieżącej polityki, a przecież sprawa dotyczy naszych dzieci, kolejnych roczników skazanych na naukę w ramach systemu, który budzi tak wiele kontrowersji. Oczywiście, każda reforma ma swoje plusy i minusy. I najczęściej „jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze”. Ale po kolei.
Zajęcia wyrównawcze?
Reforma oświaty z 1 września 1999 r., która wprowadziła gimnazja, trzyletnie licea ogólnokształcące oraz czteroletnie technika i licea profilowane, związana była z przemianami systemowymi w naszym kraju. Dekadę wcześniej „skończył się komunizm”, zaczęło obowiązywać prawo wolnego rynku i znacząco wzrosło zapotrzebowanie na wykształconych specjalistów. Trzeba było więc uaktywnić większą część społeczeństwa i wyedukować przyszłe kadry, które podejmą pracę nie tylko w dużych aglomeracjach, ale też w małych miastach i na wsi. Okazało się jednak, że poziom nauczania na przysłowiowej prowincji znacząco odstaje od tego w dużych miastach. Wymyślono więc „zajęcia wyrównawcze”, czyli gimnazja – szkoły przygotowujące do nauki w liceach ogólnokształcących. Polikwidowano szkoły zawodowe, by tym samym wymusić wzrost edukacji w ogólniakach. A po takiej szkole trzeba było iść na studia, by młody człowiek stał się specjalistą w jakiejś dziedzinie. To stąd na początku XXI w. nastąpił gwałtowny przyrost liczby studentów i boom na prywatne szkoły wyższe. Jak to się skończyło – wiemy: nadprodukcja magistrów. W efekcie tysiące młodych ludzi z wyższym wykształceniem wyemigrowało, bo w kraju nie mogli znaleźć godziwie płatnej pracy odpowiadającej ich wykształceniu. Ale powróćmy do 1999 r.