Przekręt stulecia
Nikt nie chce ścigać banksterów kradnących nasze pieniądze
Karę w wysokości 2,5 mld euro zgodziło się zapłacić w listopadzie 2014 r. pięć globalnych banków (JP Morgan Chase, Citibank, HSBC, Royal Bank of Scotland, UBS) za manipulacje na rynkach wymiany walut. Nadzorcy rynków finansowych (odpowiednicy naszej Komisji Nadzoru Finansowego) z trzech krajów – USA, Wielkiej Brytanii i Szwajcarii – znaleźli dowody na to, że banki te stworzyły kartel ustalający wspólną politykę dotyczącą kursu walut. W skrócie: kurs waluty nie był wypadkową transakcji na rynku, lecz rozmów bankierów w kuluarach. Dobrowolne zapłacenie grzywny zamknęło postępowanie karne, ale pozwala ofiarom nieuczciwych praktyk dochodzić odszkodowań w sądach cywilnych. Chociaż każdy z ukaranych banków działa w Polsce, niektóre na ogromną skalę, to żadna z naszych instytucji nie rozpoczęła wyjaśniania, czy złotówka padła ofiarą manipulacji. A że tak było, wskazują wszystkie dostępne dane. Straty polskich firm z tytułu wykupienia nietrafionych opcji walutowych w 2008 r. były szacowane na 40 mld zł (9 mld zł przypadło na spółki notowane na warszawskiej giełdzie). Strat zwykłych ludzi płacących wyższe raty kredytów nikt nie liczył. Mimo to szefostwa Ministerstwa Finansów i KNF odpowiadają na nutę piosenki kibiców: „Polacy, nic się nie stało”.
Banksterzy i frajerzy
„Jesteście bandą sępów żywiących się zwłokami biednych ludzi” – rzucił przedstawicielowi banku prawnik Allan Shore. W ten sposób scenarzyści popularnego w pierwszej dekadzie obecnego stulecia serialu „Boston Legal” nawiązali do afery w Stanach Zjednoczonych, związanej z przemysłem kart kredytowych. Bankom zarzucano wówczas, że celowo dają karty osobom, które nie będą w stanie spłacać zaciągniętego za ich pomocą kredytu, bez uzasadnienia podnoszą posiadaczom kart odsetki i nakładają wysokie karne opłaty. Podobne zarzuty można było postawić wtedy (lata 2004–2008) większości polskich banków. Nasze banki wpychały ludziom nie tylko karty kredytowe (to robią nadal), ale również opcje walutowe i kredyty hipoteczne we frankach szwajcarskich. Te ostatnie były niżej oprocentowane i dawały możliwość zaciągania pożyczek na większe kwoty, w wielu wypadkach na 100 proc. wartości nieruchomości, a nawet na wykończenie lub remont nabywanego lokalu. Opcje walutowe to z kolei forma zakładu z bankiem. Przedsiębiorcy, którzy eksportują lub importują, zobowiązują się do kupienia lub sprzedania waluty bankowi po określonym kursie w przyszłości. Charakterystyczne dla branży bankowej jest to, że ci, którzy kupują karty kredytowe i terminowo je spłacają (a więc na nich bank zarabia minimalnie), nazywani są „truposzami”, natomiast tych, którzy nie są w stanie spłacić długów, nazywa się „frajerami”. Znamienne, że tym ostatnim epitetem bankowcy obdarzyli również nabywców opcji walutowych.
Relacje kursów walut nie są specjalnie trudnym do zrozumienia mechanizmem. Jeżeli nasza gospodarka rozwija się szybciej niż np. szwajcarska lub krajów strefy euro, to złotówka wzmacnia się w stosunku do franka czy euro. Jeżeli natomiast rozwój w Polsce jest na poziomie zbliżonym lub niższym, to złotówka słabnie. Aby wartość złotego rosła, nasz produkt krajowy brutto musi się zwiększać o ponad 4 proc. rocznie. To logiczne. Jeżeli gospodarki Szwajcarii i Polski rosną w tym samym tempie, to wszyscy inwestują w tym pierwszym kraju, bo tam jest bezpieczniej. Inwestycja w Polsce (lub w polską walutę) musi być związana z większym zyskiem, bo jest bardziej ryzykowna.
Wiedza ekonomiczna i zrozumienie mechanizmów ryzyka nie są powszechne. Relacja między bankiem a klientem nie jest relacją równych stron. Szczególnie w Polsce, gdzie połowa obywateli nie ma konta, a druga z zaawansowaną bankowością ma do czynienia od 10–20 lat. U nas ta zależność przypomina raczej relację między graczem a kasynem, przy czym to ostatnie zawsze musi zarobić.